Jeden z lepszych dokumentów muzyczno-socjologicznych tego sezonu. To złożona z mało znanych, albo nieznanych zupełnie zdjęć archiwalnych, tocząca się w zawrotnym tempie, wyprawa na inną planetę, którą był Berlin lat 80-tych. Na tle fenomenu, jakim była ta wyspa wolności w oceanie zniewolenia, autorzy pokazują jego ważny wycinek: scenę muzyczno-klubową.
Przez ekran przewijają się wielkie dzisiejsze gwiazdy (m.in.: Nick Cave, Blixa Bargeld) i artyści zupełnie zapomniani (np. kobiecy zespół Malaria), w tle brzmi znakomita muzyka i skrzy imponujące poczucie humoru autorów. Ten film odświeża mit i nadaje mu nowe, atrakcyjne oblicze.
Filmów na takie tematy powstaje i powstawać będzie coraz więcej. To skromna, zwyczajna, a przez to - tym bardziej wstrząsająca, prekariacka opowieść o poniżeniu i obronie godności bez oglądania się na to, czy da się zapłacić kolejną ratę kredytu. Prekariat jej pewnie nie zobaczy, bo nie ma pieniędzy, czasu, a i też chyba specjalnej ochoty, żeby oglądać sceny, od których - czasem za wszelką cenę - próbuje uciec.
To, że Paul Thomas Anderson jest bezbłędny, wiadomo od lat, na to że kiedy zmierzy się ze świetnym tekstem Thomasa Pynchona efekt może być znakomity - można było stawiać w ciemno. I rzeczywiście: wciągająca, pełna zaskakujących zwrotów akcja, plejada wielowymiarowych, ekscentrycznych postaci, świetne aktorstwo, znakomite żarty - ten film nie ma żadnych wad ukrytych. To naprawdę smutne, że jego polski dystrybutor ciągle przekłada jego oficjalną premierę.
Filmów na ten temat: że współczesna młodzież jest kompletnie zagubiona w świecie łatwo dostępnych narkotyków, taniego seksu i wszechmocnych serwisów społecznościowych, powstaje ostatnio sporo, nawet na samym festiwalu było ich kilka. Ale mało który robi tak mocne wrażenie, jak ten. To pełen brudu, hałasu, emocji i płynów fizjologicznych obraz współczesnej młodzieży z RPA, która oprócz problemów które dzieli z rówieśnikami z Europy czy USA, musi jeszcze borykać się z dziedzictwem apartheidu. Ten film to "Transportting" na południowoafrykańskich dopalaczach.
Nic dziwnego, że ten film zrobił w swej ojczyźnie zamieszanie na miarę emocji, które w Polsce wzbudza "Ida". To bowiem imponujące swoim filmowym rozmachem, ale i bezwzględną dogłębnością zmaganie z trudnymi narodowymi tematami: szowinizmem, antysemityzmem czy homofobią. Jako, że głównym wątkiem tego rozliczeniowego westernu jest stosunek do mniejszości romskiej, zabrzmiał on wyjątkowo mocno w mieście, którego władze dosłownie dzień przed jego festiwalowym pokazem wydały polecenie rozjechania buldożerami osiedla Romów.
Kolejna sposobność, żeby zobaczyć na ekranie francuskiego pisarza Michaela Houllebecqa (ale pierwsza, żeby ujrzeć jak, w kolarskim uniformie, tańczy na skałach do piosenki zespołu Black Sabbath). Mistrz współczesnej literatury przeniósł na ekran nie tylko swój radykalnie autoironiczny wizerunek, ale i zajadłą zgorzkniałość i mizantropię. Jako bohater tego, zacierającego granice między fikcją i faktami, filmu, Houllebecq gardzi naturą, kulturą, ludźmi i samym sobą, ucieka w gest Hemingwaya, pozbawiony jednak heroizmu w stylu macho i gest Waldena, wypruty z ekologii.
Świetny dowód na to, że o Holokauście wciąż można jeszcze mówić w kinie tak, że widzowi po seansie trzęsą się ręce. To opowieść o skrajnym, samobójczym i morderczym zarazem szaleństwie, które w obozowej rzeczywistości ma być ostatnim szańcem obrony resztek człowieczeństwa. Zrealizowana jest w taki sposób, że iluzja znalezienia się w samym środku obozowego piekła jest dojmująca i trwa jeszcze długo po wyjściu z kina. Ten film zostawia brud pod paznokciami.