Jakby na to nie spojrzeć, koncert Ringo Starra jest wydarzeniem. Po pierwsze dlatego, że to jednak Ringo Starr, a po drugie jest to koncert wspomnieniowy, a nie koncert jakiejś nowej muzyki. Umówmy się, gdyby nie było na to zapotrzebowania, to ten koncert by się nie sprzedał, a Ringo by nie jeździł po świecie. Można na to patrzeć tak albo inaczej, ale są ludzie, którzy nigdy nie widzieli na żywo Beatlesa i dla nich jest to jakieś wydarzenie. Może nie artystyczne, ale to nie o to w tych koncertach chodzi.
Koncerty na znakomitym poziomie dalej robi McCartney, choć ja mam do jego perfekcjonizmu zastrzeżenia - u niego wszystko jest dokładnie odmierzone linijką co do milimetra. W przypadku Ringo Starra mamy do czynienia z imprezą bardziej ludyczną, ale daleki jestem od krytykowania, bo skoro ludzie kupują bilety, to znaczy, że mają taką potrzebę. W Wielkiej Brytanii istnieje cały przemysł rozrywkowy dla każdego pokolenia, łącznie z 70-latkami.
Widziałem na żywo kilka razy McCartney i Starra. Obaj mają inne podejście do występu. McCartney ma potrzebę potwierdzenia swojej klasy; Ringo po latach nadużywania różnych środków gra po to, żeby coś robić - nie dla pieniędzy, ale dla samego grania i bycia aktywnym. McCartney to profesjonalizm ze świetnym zespołem; Ringo zatrudnił kolegów z przeszłości, którym się też jeszcze chce grać. Tam nikt nie patrzy, czy oni trafiają dokładnie we właściwe nuty, bo nie na tym ta zabawa polega.
Na pewno wydarzeniem jest to, że Ringo występuje w Polsce jako pierwszy z Beatlesów. McCartney jeszcze nigdy do nas nie przyjechał i może się już to nie zdarzyć. Poza tym rzeczywiście jest członkiem wielkiej czwórki, największego zespołu w historii.
Mieliśmy okazję spotkać się z Ringo - składał nam gratulacje na festiwalu beatlesowskim w Liverpoolu, na który zostaliśmy zaproszeni. Zdobyliśmy wtedy nagrodę publiczności i Ringo nam gratulował. Jakim jest człowiekiem? Bardzo uśmiechniętym, radosnym, pokornym, zachowuje się jak zwykły, normalny facet i nie widać tego po nim, że jest kimś wielkim. Po prostu zwykły chłopak z przedmieścia i tak go właśnie zapamiętaliśmy.
Dla nas koncert Ringo Starra to niemała gratka i uważamy, że zobaczenie go na żywo to wciąż spore wydarzenie. Nie pomniejszałbym jego rangi, bo jednak mamy do czynienia z jednym z najsłynniejszych muzyków w historii muzyki rozrywkowej.
Niestety, dopiero powróciliśmy z trasy koncertowej i kłopoty techniczne nie pozwoliły nam na to, żeby się pojawić w Warszawie, czego bardzo żałujemy, ale duchem jesteśmy ze Starrem.
Na żywo widziałem tylko Paula McCartneya w Pradze. Niesamowite przeżycie. Może i trzeba trochę lubić muzykę Beatlesów, ale wystarczy zdać sobie sprawę, że na scenie szaleje człowiek, któremu zaraz stuknie 70. na karku. Podobnie jest z Rolling Stonesami. Cały czas się zastanawiam, jak oni to robią. Łezka w oku się kreci, dla mnie to było przeżycie.
Nie wybieram się na ten koncert, bo nie mam takiej potrzeby. Trochę już czasu minęło, 50 lat już będzie, od czasu, gdy Ringo faktycznie grał w wielkim zespole. Poza tym był najsłabszym ogniwem tego zespołu. Sam o sobie mówił, że są autorzy i jest on - perkusista.
Oglądanie występów 70-letniego perkusisty Beatlesów mnie nie ekscytuje i sformułowanie "odgrzewane kotlety" w tym wypadku wydaje mi się bardzo na miejscu. Oryginał jest tylko jeden, żadne przeróbki, musicale, próby wskrzeszania starych zespołów się nie liczą. Jest jakiś wzorzec, którego powinniśmy się trzymać, wiec nie róbmy szkody tej cudownej perle muzyki rozrywkowej.
Dopóki takie osobistości, jak Ringo Starr chcą i są w stanie koncertować, to niech dalej to robią. Dzięki temu młodzi ludzie, tacy jak ja, którzy dalej słuchają Beatlesów, mogą poczuć namiastkę tego, co działo się kiedyś.
Ringo Starr jest moim ulubionym Beatlesem, z całej czwórki był najbardziej zdystansowany. Podchodził do muzyki z duża dozą humoru - gdy były jakieś niesnaski w zespole, on zawsze zajmował neutralne stanowisko. McCartney i Lennon byli osobistościami, mieli specyficzny styl bycia, Ringo był facetem do pogadania.