Na ekrany polskich kin w dość dogodnym dla widzów okresie - w święta, kiedy potencjalni widzowie mają trochę więcej wolnego czasu niż w ciągu roku - wejdzie kolejna polska premiera, "Pani z przedszkola". To najnowsze dzieło Marcina Krzyształowicza, reżysera, który kilka lat temu przebojem wdarł się do pierwszego szeregu cenionych, chwalonych i obsypywanych nagrodami rodzimych twórców, za sprawą wojennego dramatu "Obława". Tym razem spróbował czegoś zupełnie innego - ciepłej obyczajowej komedii rodzinnej w modnym stylu retro, odwołującej się do PRL-owskiej przeszłości. Czy jego najnowsze dzieło spotka się z tak gorącym przyjęciem jak poprzednie, okaże się już wkrótce, ale już dziś warto zwrócić uwagę na jego ważną warstwę - muzykę.
Można śmiało powiedzieć, że to jeden z ciekawszych pod tym względem polskich filmów w ostatnim czasie, a konkurencja w tym względzie jest przecież dość poważna. Taką opinię Krzyształowicz zawdzięczać może przede wszystkim Michałowi Woźniakowi, który wykonał na zlecenie reżysera zadanie dość tradycyjne, choć zrealizował je w nader nietradycyjny i imponujący sposób. To właśnie on bowiem skomponował utwory, które ilustrują film. Przygotował muzykę, która idealnie pasuje do klimatu pieczołowicie budowanego przez reżysera z najróżniejszych elementów, muzykę, która świetnie współtworzy nostalgiczno-ironiczny klimat, nawiązujący do prawdziwych i tylko wyimaginowanych wspomnień z czasów PRL-u.
A potem realizatorzy wpadli na pomysł, który okazał się iście genialny: postanowili, żeby kompozycje Woźniaka zagrała orkiestra Aukso - jedna z największych gwiazd na rodzimej scenie muzyki kameralnej. Formalnie rzecz biorąc zespół, założony jeszcze pod koniec ubiegłego wieku przez Marka Mosia, nazywa się: Orkiestra Kameralna Miasta Tychy i od kilkudziesięciu lat słynie z mistrzowskich wykonań repertuaru klasycznego i współczesnego. Przełomem w karierze zespołu okazał się koniec poprzedniej dekady, kiedy zespół za sprawą swoich nagrań i wykonań (m.in. klasycznych kompozycji Chopina czy najnowszych utworów Pawła Mykietyna) zyskał sławę wykraczającą poza wąskie środowisko melomanów. Efekty można usłyszeć choćby właśnie w kinie. Poprzedni rok w tym względzie należał bezdyskusyjnie do muzyków pod kierunkiem Mosia - dość powiedzieć, że nagrali oni ścieżki dźwiękowe do takich filmów jak: "Serce, Serduszko" Jana Jakuba Kolskiego, "Obce ciało" Krzysztofa Zanussiego czy "Powstanie Warszawskie" - fabularyzowanego dokumentu w reżyserii Jana Komasy. W przypadku "Pani z przedszkola" sprawdzili się znakomicie, przygotowując nagrania, które nadały filmowi dynamiki, a jednocześnie - niepowtarzalnego klimatu.
Oryginalna muzyka, napisana i nagrana specjalnie do filmu to jednak tylko część odpowiedzi na pytanie, czemu warto zwrócić uwagę na dźwiękową warstwę najnowszego dzieła Krzyształowicza. Nie można przecież zapominać także o pracy, którą wykonał sam reżyser i jego współpracownicy, m.in. Anna Malarowska, będąca w tym projekcie konsultantką muzyczną. I to właśnie im zawdzięczać należy zapewne kilka bardzo trafnych decyzji, dotyczących wyboru istniejących już wcześniej piosenek, które brzmią w filmie i promującym go trailerze . To tylko kilka utworów, ale znakomicie pasujących do momentów, w których się pojawiają - najlepszy przykład to piosenka Zbigniewa Wodeckiego "Odjechałaś tak daleko". Pojawia się w momencie, w którym bohaterka filmu rzeczywiście "odjeżdża daleko", uciekając od rodzącej się właśnie miłości.
To rzadki zabieg w polskim kinie, z powodzeniem stosowany od lat w kinematografii hollywoodzkiej - tam konsultanci muzyczni bardzo często tak dobierają piosenki, żeby swoim tekstem, nastrojem, a czasem kontekstem, w jakim powstały czy w jakim funkcjonują, komentowały ilustrowane sceny w filmie i dopowiadały do nich dodatkowe treści.
W Polsce to efekt bardzo trudny do uzyskania, bo co do zasady polski słuchacz nie zwraca uwagi na teksty piosenek i nie ma świadomości kontekstu z jakim się one wiążą. Nie mogą więc z reguły niczego komentować ani dopowiadać, bo polski słuchacz, przyzwyczajony do traktowania muzyki tylko jako podkładu dźwiękowego do prozaicznych czynności życiowych, nie wiąże z nią najczęściej żadnych dodatkowych treści.
Pieczołowitość realizatorów "Pani z przedszkola" w kwestii ścieżki dźwiękowej tego filmu i trafność zastosowanych przez nich środków jest kolejnym przykładem tego, że polskie kino coraz bardziej dba o tę warstwę i coraz chętniej stosuje sprawdzone w Hollywood rozwiązania. Wystarczy przyjrzeć się kilku przykładom z ostatnich lat, będących symbolami dwóch najważniejszych tendencji.
Są twórcy, tacy jak Wojciech Smarzowski, którzy w kwestii muzyki stawiają wszystko na jedną kartę - na sprawdzonego i w pełni zaufanego artystę, stającego się tym samym współtwórcą autorskiej koncepcji filmu. Mogą sobie na to pozwolić, mając pewność, że to mocna karta - a taką jest przecież w tym przypadku Mikołaj Trzaska, niezwykle ceniony trójmiejski muzyk z yassowymi korzeniami. Obaj twórcy podkreślają w wywiadach bardzo często swego rodzaju genetyczne połączenie między sobą, wspólnotę wrażliwości, spójność pomysłów. Trzaska pisze więc do filmów Smarzowskiego dokładnie taką muzykę, jaką napisałby on sam, idealnie pasującą do jego wizji świata i doskonale uzupełniającą warstwę wizualną filmu.
Są twórcy, którzy z kolei eksperymentują z nieznanym w zasadzie do tej pory polskiemu kinu na szerszą skalę zjawiskiem wykorzystania w filmie gotowych, z powodzeniem funkcjonujących autonomicznie, utworów. Chętnie korzystają przy tym z twórczości młodych wykonawców. Dwa najbardziej wyraziste, choć w pewien sposób także dyskusyjne, przykłady, to filmy "Bejbi blues" Katarzyny Rosłaniec z 2012 roku i "Facet (nie)potrzebny od zaraz" o dwa lata młodsze dzieło Weroniki Migoń. Z jednej strony nie sposób pochwalić obu autorek za to, że wprowadziły do kinowego obiegu zespoły, które nie miałyby inaczej szansy zaprezentować się tak szerokiej publiczności. Z drugiej - nie można także nie zauważyć, że ich utwory nie zostały w filmach wykorzystane tak jak piosenka Wodeckiego w "Pani z przedszkola", a więc nie były integralną częścią narracji filmu, ale tylko miłym dodatkiem, swego rodzaju gadżetem.