Żeby czerpać pełną przyjemność z uczestniczenia w "Zjeździe absolwentów", najlepiej przerwać czytanie już teraz. Film zawiera mniej lub bardziej spodziewany, prędko następujący zwrot akcji, którego najlepiej doświadczyć bez ostrzeżenia. "Zjazd..." jest projektem 41-letniej artystki Anny Odell, która pięć lat temu trafiła do szpitala psychiatrycznego po próbie oddania skoku z mostu. Jak się okazało, był to jedynie performance Szwedki, próbującej odtworzyć załamanie nerwowe, jakie przeszła parę lat wcześniej. Wybryk Odell spolaryzował krytyków i społeczeństwo. Gdybym o nim słyszał, na pewno stanąłbym po stronie gorących przeciwników artystki, bo podobnych cudów za sztukę nigdy nie uważałem - prędzej za tanią i głupią prowokację.
"Zjazd absolwentów" też jest nieco kontrowersyjną prowokacją, ale tak interesującą i błyskotliwą, a może nawet zwyczajnie potrzebną, że jestem w stanie przymknąć na to oko. Pierwsza część filmu pokazuje Odell na tytułowym zjeździe. Kobieta czuła się w czasach szkolnych prześladowana i teraz, niczym Carrie, przybyła po wyczekiwaną zemstę. To mógł być spokojny wieczór, ale Odell coraz usilniej próbuje wracać do tematu nękania, jakiego doświadczała przed laty. Atmosfera jest coraz gorętsza, skandal robi się coraz większy. Kobieta zaczyna zachowywać się jak furiatka i być traktowana jak wariatka. Wierzący mogliby stwierdzić, że została opętana. W końcu udaje się ją wyprowadzić z budynku.
Gdy wtem! Okazuje się, że zjazd, owszem, odbył się, ale bez Odell, która nie została na niego zaproszona. Artystka postanowiła zemścić się, wynajmując aktorów i nagrywając własną wersję zdarzeń tego wieczoru (po której obejrzeniu trudno się dziwić, że zaproszenia nie dostała). W drugiej, dokumentalnej części "Zjazdu..." oglądamy Odell, próbującą skontaktować się z dawnymi kolegami z klasy i wyemitować im film oraz wypytać o ich odczucia po seansie i zadać te pytania, które wcześniej zadawała grającym ich aktorom (a raczej rekonstrukcję tych spotkań, nagraną później z udziałem aktorów). Przy okazji kobieta prowadzi śledztwo, próbując dowiedzieć się, kto był odpowiedzialny za pominięcie jej nazwiska na liście gości.
Odell debiutuje jako reżyserka, scenarzystka i aktorka, ale we wszystkich trzech rolach radzi sobie fenomenalnie. Jej gra aktorska, zwłaszcza w scenie na fałszywym zjeździe, jest wręcz niemożliwie dobra. Fascynujące jest także to, co wynika z jej dzieła. Kto jej współczuje i naprawdę żałuje, a kto ma ją za wariatkę? Komu zależy tylko na opinii i martwi się, aby film Odell mu jej nie zepsuł? To zresztą obawa zasadna, bo nie można być do końca pewnym czy Odell naprawdę nie postradała zmysłów. I czy naprawdę była nękana, czy po prostu niepopularna? Czy jej autoterapeutyczne działania nie okażą się szkodliwe dla innych? Może to jednak autorka jest tu czarnym charakterem? Artystka wydaje się być przekonana, że nie i choć jest niezwykle sympatyczna, to gdzieś w jej oczach czai się iskierka szaleństwa...
Film zdobył Złotego Żuka, czyli szwedzki odpowiednik naszego Złotego Lwa. Naturalnie, nie widziałem wszystkich szwedzkich filmów, ale żywię mocne przekonanie, że to słuszny wybór. "Zjazd absolwentów" to cudowny eksperyment, za który należą się Odell wielkie brawa. I niech tylko więcej nie próbuje skakać z mostu.
Ocena: 4/6
"Zjazd absolwentów", dramat, Szwecja 2013, 82 min., reż. Anna Odell, występują: Sandra Andreis, Kamila Benhamza, Anders Berg