Turysta
Rodzina z pozoru idealna wybiera się na narty. Nie trzeba wiele czasu, by zorientować się, że w małżeństwie Tomasa (Johannes Kuhnke) i Ebby (Lisa Loven Kongsli) nie układa się najlepiej. Ich dzieci - Harry i Vera (Vincent i Klara Wettergrenowie) - też nie są małymi aniołkami. Prawdziwym punktem bez powrotu będzie zejście pozornie kontrolowanej lawiny, która zatrzyma się o krok od restauracji, w której obiad spożywają bohaterowie. Ebba zamieni się w słup soli, za to Harry instynktownie schwyci swego iPhone'a i weźmie nogi za pas. Zostawiając żonę i dzieci.
Ebba nie będzie mogła mu tego wybaczyć. Kobieta będzie wypominać mężowi jego zachowanie na każdym kroku, także w sposób nieelegancki i w sytuacjach niestosownych. Im bardziej roztrzęsiona całą sytuacją Ebba będzie się robić bezwzględna, tym bardziej Harry będzie wypierał cały incydent z pamięci. Czy ich małżeństwo można jeszcze naprawić?
Reżyser i scenarzysta wpadł na pomysł zrobienia tego filmu, gdy jego znajomi wrócili z podróży do Afryki, gdzie podczas jednego ze spędzanych w restauracji wieczorów zostali sterroryzowani przez uzbrojony gang. Mężczyzna natychmiast schował się pod stół, nie bacząc na to, co dzieje się z jego partnerką. Podobno po powrocie oburzona kobieta nie mogła przestać o tym opowiadać.
Rdzeniem filmu Rubena Ostlunda ("Mimowolnie", "Gra") jest problem, o którym każdy dojrzały człowiek miał już pewnie okazję rozmawiać. Jedną z głównych zalet "Turysty" jest właśnie to, jakie dyskusje po seansie wywoła wśród oglądających. Jak człowiek zachowuje się w sytuacjach kryzysowych? I czy można go za to winić (lub chwalić)? Czy "najpierw kobiety i dzieci" to zasada święta i wiecznie aktualna? Czy nie decyduje za nas instynkt, na który nie da się wpłynąć, tytułowa "Siła wyższa" (co ciekawe, szwedzki tytuł filmu brzmi tak samo jak polski i z niego też można próbować czerpać znaczenia, ale tytuł międzynarodowy - "Siła wyższa" - wydaje się zawierać więcej ukrytych sensów)?
W obrazie, który dla części widzów będzie komedią jeszcze czarniejszą od "Birdmana" (dramat bohaterów jest bardzo świadomie w swej sztuczności rozdmuchiwany, m.in. przez użycie najbardziej znanego fragmentu "Lata" Vivaldiego), poruszane są też inne problemy, m.in. podejścia do ról płciowych w dzisiejszym społeczeństwie czy kwestia zalet i wad przedkładania rodziny i monogamii nad bardziej beztroskie, rozrywkowe i hedonistyczne podejście do związków. Problem w tym, że podobnie jak w przypadku bohaterów, gdzie sami możemy decydować, czyją stronę trzymamy (i czy czyjąś w ogóle), Ostlund wydaje się równie mgliście zajmować stanowiska w pozostałych sprawach. Nie tyle zostawia je otwarte, co, zwyczajnie, pozostawia widza skonfundowanego: to w końcu małżeństwa są dobre czy złe?, o bezpieczeństwo rodziny powinien dbać przede wszystkim facet czy nie?
Należę do tej grupy widzów, która uważa, że finał "Turysty" jest jego zdecydowanie najsłabszą częścią. Ostlund niepotrzebnie mnoży w nim (niejasne) puenty, rozcieńczając to, co wydawało się w jego dziele najważniejsze. Nie zmienia to faktu, że oto mamy idealny weekend na maraton ze szwedzkim filmem - w tym tygodniu do polskich kin trafiają dwa znakomite dramaty z tego kraju: "Zjazd absolwentów", czyli zdobywca Złotego Żuka (nagroda dla najlepszego filmu) za rok 2013 i "Turysta", który tę nagrodę otrzymał w roku ubiegłym.
Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 5/6 wnikliwy, bezlitosny, ma bardzo dobre, nieliterackie a znaczące dialogi i fajne, ironiczne zakończenie - ocenia Paweł Mossakowski.
"Turysta", dramat, Szwecja 2014, 118 min., reż. Ruben Östlund, występują: Johannes Bah Kuhnke, Lisa Loven Kongsli, Clara Wettergren, Vincent Wettergren, Kristofer Hivju, Fanni Metelius
Zjazd absolwentów
Żeby czerpać pełną przyjemność z uczestniczenia w "Zjeździe absolwentów", najlepiej przerwać czytanie już teraz. Film zawiera mniej lub bardziej spodziewany, prędko następujący zwrot akcji, którego najlepiej doświadczyć bez ostrzeżenia. "Zjazd..." jest projektem 41-letniej artystki Anny Odell, która pięć lat temu trafiła do szpitala psychiatrycznego po próbie oddania skoku z mostu. Jak się okazało, był to jedynie performance Szwedki, próbującej odtworzyć załamanie nerwowe, jakie przeszła parę lat wcześniej. Wybryk Odell spolaryzował krytyków i społeczeństwo. Gdybym o nim słyszał, na pewno stanąłbym po stronie gorących przeciwników artystki, bo podobnych cudów za sztukę nigdy nie uważałem - prędzej za tanią i głupią prowokację.
"Zjazd absolwentów" też jest nieco kontrowersyjną prowokacją, ale tak interesującą i błyskotliwą, a może nawet zwyczajnie potrzebną, że jestem w stanie przymknąć na to oko. Pierwsza część filmu pokazuje Odell na tytułowym zjeździe. Kobieta czuła się w czasach szkolnych prześladowana i teraz, niczym Carrie, przybyła po wyczekiwaną zemstę. To mógł być spokojny wieczór, ale Odell coraz usilniej próbuje wracać do tematu nękania, jakiego doświadczała przed laty. Atmosfera jest coraz gorętsza, skandal robi się coraz większy. Kobieta zaczyna zachowywać się jak furiatka i być traktowana jak wariatka. Wierzący mogliby stwierdzić, że została opętana. W końcu udaje się ją wyprowadzić z budynku.
Gdy wtem! Okazuje się, że zjazd, owszem, odbył się, ale bez Odell, która nie została na niego zaproszona. Artystka postanowiła zemścić się, wynajmując aktorów i nagrywając własną wersję zdarzeń tego wieczoru (po której obejrzeniu trudno się dziwić, że zaproszenia nie dostała). W drugiej, dokumentalnej części "Zjazdu..." oglądamy Odell, próbującą skontaktować się z dawnymi kolegami z klasy i wyemitować im film oraz wypytać o ich odczucia po seansie i zadać te pytania, które wcześniej zadawała grającym ich aktorom (a raczej rekonstrukcję tych spotkań, nagraną później z udziałem kolejnych aktorów). Przy okazji kobieta prowadzi śledztwo, próbując dowiedzieć się, kto był odpowiedzialny za pominięcie jej nazwiska na liście gości.
Odell debiutuje jako reżyserka, scenarzystka i aktorka, ale we wszystkich trzech rolach radzi sobie fenomenalnie. Jej gra aktorska, zwłaszcza w scenie na fałszywym zjeździe, jest wręcz niemożliwie dobra. Fascynujące jest także to, co wynika z jej dzieła. Kto jej współczuje i naprawdę żałuje, a kto ma ją za wariatkę? Komu zależy tylko na opinii i martwi się, aby film Odell mu jej nie zepsuł? To zresztą obawa zasadna, bo nie można być do końca pewnym czy Odell naprawdę nie postradała zmysłów. I czy naprawdę była nękana, czy po prostu niepopularna? Czy jej autoterapeutyczne działania nie okażą się szkodliwe dla innych? Może to jednak autorka jest tu czarnym charakterem? Artystka wydaje się być przekonana, że nie i choć jest niezwykle sympatyczna, to gdzieś w jej oczach czai się iskierka szaleństwa...
Film zdobył Złotego Żuka, czyli szwedzki odpowiednik naszego Złotego Lwa. Naturalnie, nie widziałem wszystkich szwedzkich filmów, ale żywię mocne przekonanie, że to słuszny wybór. "Zjazd absolwentów" to cudowny eksperyment, za który należą się Odell wielkie brawa. I niech tylko więcej nie próbuje skakać z mostu.
Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Fascynujący to film, bo konsekwentnie zacierający granicę między kreacją a rzeczywistością - ocenia Paweł T. Felis.
"Zjazd absolwentów", dramat, Szwecja 2013, 82 min., reż. Anna Odell, występują: Sandra Andreis, Kamila Benhamza, Anders Berg
Dzika droga
Ekranizacja wspomnień Cheryl Strayed, wydanych w Polsce pod tytułem "Dzika droga. Jak odnalazłam siebie". Znajdująca się w kompletnym dołku 26-latka postanawia przejść 1770 km bardzo wymagającym amerykańskim szlakiem turystycznym, by stać się lepszym człowiekiem. Wykazuje się przy tym sporą naiwnością, bo taka samotna wyprawa w wykonaniu kogoś, kto nie jest w stanie nawet porządnie spakować plecaka, nie jest najlepszym pomysłem...
Kariera aktorska Reese Witherspoon też znalazła się w malutkim dołku od czasu Oscara za "Spacer po linie", ale wiodło się jej na innym polu - 38-latka założyła firmę producencką i zaczęła rozglądać się za materiałami, z których można zrobić ciekawe filmy. Prędko zakupiła prawa do "Zaginionej dziewczyny" Gillian Flynn. Chciała nie tylko współprodukować, ale i wystąpić w tytułowej roli. David Fincher uparł się jednak na Rosamund Pike. Po nabyciu praw do ekranizacji "Dzikiej drogi" nie dała już sobie wyrwać roli. Mimo że gra tu postać nawet o kilkanaście lat (w licznych retrospekcjach, uruchamianych co prawda dość mechanicznie, ale nie zakłócających tym płynności historii) młodszą, nie można się do niej przyczepić - Witherspoon jest niesamowicie zgrabna i gdyby zameldowała się teraz na lekcji wychowania fizyczngo w liceum, nikomu nie przyszłoby do głowy kwestionować jej domniemanego wieku.
Raczej niemożliwa do przerobienia na Oscara nominacja dla Witherspoon za rolę pierwszoplanową jest w pełni zasłużona, za to nie potrafię zrozumieć drugoplanowej nominacji dla Laury Dern, mimo ogromnej sympatii, jaką żywię do muzy Davida Lyncha. Dern nie pokazuje tu dużo więcej, niż w "Gwiazd naszych wina".
Scenariusz przygotował Nick Hornby (autor adaptacji filmu "Była sobie dziewczyna" oraz powieści, na podstawie których powstały "Przeboje i podboje" czy "Był sobie chłopiec"), a film wyreżyserował Jean-Marc Vallee ("Młoda Wiktoria", "Cafe de Flore"). "Dzika droga" w niczym nie ustępuje utytułowanej zeszłorocznej produkcji Valleego, "Witaj w klubie".
Nie brakuje też pięknych zdjęć czy znakomicie złożonej listy piosenek. I najgorzej komputerowo animowanego lisa w nowożytnej historii kina.
Film, który bywa opisywany jako żeńska wariacja na temat "Wszystkiego za życie", prawie w każdym elemencie działa. Są zabawne elementy komediowe, są chwile mrożące krew w żyłach, natchnione przemyślenia oraz momenty smutniejsze. Gdy Witherspoon próbuje dodawać sobie sił, nucąc cichutko "El Condor Pasa (If I Could)" Simona & Garfunkela, nie ma powodu, żeby nie wierzyć jej we wszystko. I nie rzucić wszystkiego, by wyruszyć na wyprawę po jej śladach.
Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Film nie jest specjalnie odkrywczy, ale ma słuszne przesłanie - ocenia Paweł Mossakowski.
"Dzika droga", biograficzny, dramat, USA 2014, 115 min., reż. Jean-Marc Vallée, występują: Reese Witherspoon, Gaby Hoffmann, Laura Dern, Charles Baker, Kevin Rankin, Michiel Huisman
Jupiter: Intronizacja
Jupiter (Mila Kunis) przybyła do USA z Rosji. Podobno stworzona do większych rzeczy, na razie partycypuje w rodzinnym interesie - sprząta domy bogaczy. Patrząc na szorującą toalety dziewczynę, trudno wyobrazić sobie, że jest ona reinkarnacją kosmicznej władczyni, która w spadku po poprzednim wcieleniu dostała we władanie... Ziemię. Potężne i wiecznie przeciw sobie knujące rodzeństwo Abrasaxów będzie próbowało wykorzystać Jupiter, by zdobyć przewagę nad resztą rodu. A potem zgładzić, bo Jupiter stanowi przecież największe zagrożenie dla ich międzyplaneternej władzy. Prawowitą królową chronić będzie genetycznie modyfikowany pół człowiek, pół wilk (Channing Tatum).
Jeśli pierwszy akapit brzmi dla was jak niezłe brednie, poczekajcie na to, co zaoferuje film... Świat wymyślony przez rodzeństwo Wachowskich ("Matrix", "Speed Racer") jest ogromny i rządzi nim milion zasad, którymi jesteśmy raczeni na prawo i lewo. Nawet twórcy go pewnie nie rozumieją, ale rzucają tyle przedziwnych szczegółów, że musimy uwierzyć, że to bardzo złożone i przemyślane uniwersum.
"Jupiter" jest niejako odwrotnością autoironicznych "Strażników Galaktyki", gdzie najciekawsi byli bohaterowie pozytywni. U śmiertelnie poważnych Wachowskich tytułowa postać stworzona jest fatalnie, jej książę w białych, antygrawitacyjnych butach i z odjętą parą skrzydeł wypada niewiele lepiej, a między wcielającymi się w nich Kunis i Tatumem nie ma za grosz chemii. Za to rodzeństwo Abrasaxów (Eddie Redmayne, Douglas Booth, Tuppence Middleton) i ich królestwa tworzą naprawdę interesujący obraz. Popadający w przesadę Redmayne (Balem Abrasax) to najlepszy Anakin Skywalker - na moment przed pierwszymi przymiarkami do kostiumu Dartha Vadera - jakiego można sobie wyobrazić.
Studio opóźniło premierę filmu o ponad pół roku, żeby dać Wachowskim czas na dopracowanie efektów specjalnych (można w to uwierzyć, bo są ich tysiące) i przygotować lepszą kampanię promocyjną (nie można w to uwierzyć, bo prawie jej nie ma). Mógł więc zaistnieć inny tradycyjny powód takiego przesunięcia - Warner Bros. zwątpiło w sukces "Jupiter". Po obejrzeniu filmu, można ich zrozumieć. Tyle że "Jupiter" to stajnia Augiasza, w której przebywa się z prawdziwą przyjemnością.
Choć space opera Wachowskich pełna jest tropów z "Matriksa" i ich pozostałych dzieł, tyle że kwestie filozoficzne potraktowane zostały tu bardzo pobieżnie, a dla efektu dorzucono mechaniczne pszczoły i wysysanie z ludzi życia, a także wymazywanie pamięci rodem z "Facetów w czerni" i morały takie jak "nieważne, czym się zajmujesz, ważne, kim jesteś" oraz "w całym wszechświecie najważniejszym surowcem jest czas", co przywodzi na myśl niedoceniony "Wyścig z czasem" Andrew Niccola, to pod względem opowiadanej, pełnej dziur i uproszczeń historii wypada raczej marnie. Ale nie dla fabuły warto "Jupiter" obejrzeć.
Jeśli wierzyć w zdumiewające doniesienia specjalistycznej prasy, żeby zrealizować ośmiominutową sekwencję demolki w Chicago, Kunis i Tatum musieli pracować na planie codziennie przez pół roku (praca nad tekstem zajęła im pewnie kilka minut). To mówi o filmie wszystko - "Jupiter" to, przede wszystkim, wizualna orgia. Chociaż w sekwencjach pościgów i strzelanin czasem trudno się połapać, to feeria barw (zwłaszcza wszystkich odcieni tak popularnych w filmach akcji ostatnich lat niebieskiego i pomarańczowego) i tak sprawia niesamowitą frajdę. Walk wręcz jest niewiele, ale są cudowne i czuć, którzy specjaliści się nimi zajmowali. Latające, zielone jaszczury - sługusy Balema - stworzone zostały genialnie. Jest tu też kapitalny człowiek-słoń czy inne olśniewające stwory i efektowne wynalazki przyszłości. Kostiumy zawstydzają nawet te z "Mrocznego widma". Naprawdę, trudno nie odnieść wrażenia, że Wachowscy mimochodem zgłaszają kandydaturę do nakręcenia filmu w świecie "Gwiezdnych Wojen". To świetny pomysł, byle tylko nikt nie pozwalał im dotykać scenariusza.
Na "Jupiter: Intronizacji" wasz mózg będzie chciał przejść w stan czuwania. Jeśli pozwolicie mu na odprężenie, będziecie bawić się znakomicie.
Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 2/6 Nowy film Wachowskich, czyli mnóstwo fajerwerków - i bardzo mało emocji - ocenia Paweł T. Felis.
"Jupiter: Intronizacja", akcja, Sci-Fi, USA 2015, 125 min., reż. Andy Wachowski, Lana Wachowski, występują: Mila Kunis, Channing Tatum, Sean Bean, Terry Gilliam, James D'Arcy, Eddie Redmayne, Douglas Booth, Gugu Mbatha-Raw, Tuppence Middleton
Dzień z życia blondynki
Meghan Myles (Elizabeth Banks) to prezenterka wiadomości w lokalnej stacji w Los Angeles, stojąca przed szansą awansu do sieci krajowej. Okazuje się jednak, że stacja wybiera jej konkurentkę, a na domiar złego kobietę zostawia narzeczony. Najlepsze przyjaciółki - ta mądra, Rose (Gillian Jacobs) i zabawnie nierozgarnięta Denise (Sarah Wright) - postanawiają pocieszyć ją ostrym imprezowaniem. W środku nocy, w mieszkaniu sympatycznego Gordona (James Marsden), okazuje się, że Meghan pracę jednak dostanie - musi tylko następnego dnia jak zwykle wzorowo poprowadzić program. Pozbawiona pieniędzy, telefonu i samochodu, Meghan rozpoczyna dramatyczną walkę o to, by zdążyć na czas (i być w formie).
Gdyby nie "Igrzyska śmierci", Banks znana byłaby przede wszystkim z komedii, ale mało który z jej dotychczasowych projektów polegał na niej samej tak bardzo jak (bardzo głupio po polsku zatytułowany) "Dzień z życia blondynki". Piękna 40-letnia aktorka (kolejny w tym tygodniu "efekt Reese Witherspoon") poświęca się w "Dniu..." w całości i bezsprzecznie udowadnia swój talent komediowy. Jacobs czy Wright też dorzucają swoje cegiełki. To ważne, bo choć "Dzień..." ma wiele momentów zabawnych, to w dużej mierze opiera się na jednym żarcie: Meghan mylonej przez wszystkich (taksówkarza, policję, dilerów itd.) z prostytutką. Ten dowcip po jakimś czasie się wyczerpuje, a w końcu robi się niezręczny. Banks nieźle radzi sobie jednak z rozbrojeniem antykomediowej bomby.
Film Stevena Brilla ("Mr. Deeds - milioner z przypadku", "Mały Nicky") próbuje w finale stroić się w szaty mądrej historyjki z morałem, ale trudno dać się na to nabrać. Jeśli macie ochotę na prostą, ale zabawną komedię i rozluźnienie po ciężkim tygodniu, "Dzień z życia blondynki" będzie jego dobrym zwieńczeniem.
Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 2/6 Dzień-katastrofa, czyli skrzyżowanie "Po godzinach" z dowcipami o blondynkach - ocenia Paweł Mossakowski.
"Dzień z życia blondynki", komedia, USA 2014, 95 min, reż. Steven Brill, występują: Elizabeth Banks, James Marsden, Gillian Jacobs, Sarah Wright
Polskie gówno
Jerzy Bydgoszcz (Tymon Tymański), lider niezależnego zespołu Tranzystory, popadł w spore długi. Dopada go komornik Czesław Skandal (Grzegorz Halama), który ma dla Bydgoszcza propozycję nie do odrzucenia: obejmie posadę menedżera zespołu, załatwi wytłoczenie płyty Tranzystorów, a w zamian lider kapeli namówi kumpli do wyjazdu w trasę koncertową, wpływy z której pokryją ich wszystkie długi. Prędko okaże się jednak, że łatwiej powiedzieć, trudniej z(a)robić. Zwłaszcza gdy artystycznie bezkompromisowy dotąd zespół ma za menedżera krętacza-nieudacznika.
W komediowym musicalu Tymona Tymańskiego wszelkie imiona i nazwy zostały skojarzeniowo pozamieniane lub delikatnie przekręcone, nie ulega jednak wątpliwości, że Tymański pokazuje swoje doświadczenia i opowiada o tym, co przeszkadza mu w polskim show-biznesie. Prawda Tymańskiego jest bolesna i paskudna, ale nie jest przecież tak, że od dziesiątek lat się tego wszystkiego nie domyślamy. "Polskie gówno" szybko stawia diagnozę i przez kilkadziesiąt minut nic z nią nie robi. Bo może nie ma nic do zrobienia.
Gościnne występy Leszka Możdżera czy Czesława Mozila są zabawne, ale "Polskie gówno" bardzo prymitywnym (i raczej rzadko zabawnym) dowcipem stoi. Zachwycają dający z siebie wszystko w iście hollywoodzkim stylu Halama i perkusista Brygady Kryzys Filip Gałązka, którego naprawdę można w trakcie seansu podejrzewać o ciężki alkoholizm i obawiać się o jego życie.
Tylko nieliczne z utworów napisanych do filmu się sprawdzają. Najlepiej wypadają tu chwile szczerości, jak w rozmowie między Bydgoszczem a liderem zespołu, który się "sprzedał" - w skrócie: Tymański (bo czuć, że autor przemawia w swoim imieniu) zarzuca mu, że się sprzedał, a ten drugi zarzuca Tymańskiemu, że też chciałby (móc) się tak sprzedać. To scena dużo bardziej emocjonalna i prawdziwa, niż może się wydawać. "Polskie gówno" można więc obejrzeć, ale po tylu latach oczekiwania na dzieło Tymańskiego spodziewałem się po nim więcej.
Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Plejada gwiazd, aktorów i zachwycających swoimi rolami naturszczyków - ocenia Łukasz Kamiński.
"Polskie gówno", musical, satyra, Polska 2014, 93 min., reż. Grzegorz Jankowski, występują: Grzegorz Halama, Filip Gałązka, Robert Brylewski, Tymon Tymański, Arkadiusz Jakubik, Sonia Bohosiewicz, Olaf Deriglasoff
Warsaw by Night
Iga (Iza Kuna) ma kochającego, choć nieco nieucywilizowanego partnera (Leszek Lichota), ale jej siostra (Agata Kulesza) jest zdradzana przez męża (Jan Wieczorkowski) z młodszą kobietą (Joanna Kulig). Helena (Stanisława Celińska) nie może przestać myśleć o Piotrze (Marian Dziędziel), który zostawił ją dekady temu dla jej siostry. Maja (Roma Gąsiorowska) ma porządnego faceta (Piotr Głowacki), ale nie w głowie jej stabilizacja i spokojne życie. Poszukiwanie większych emocji doprowadzi do jej spotkania z tajemniczym Filipem (Łukasz Simlat). Renata (Marta Mazurek) poznaje Konrada (Józef Pawłowski), z którym wyrusza na podbój nocnej Warszawy.
"Warsaw by Night" - bo przecież zatytułować film "Warszawa nocą" byłoby straszliwym faux pas - to cztery nowelki, opowiadające o Idze, Helenie, Mai i Renacie, których drogi niby gdzieś się krzyżują, ale równie dobrze mogłyby tego nie robić. Ten zabieg to w filmie Natalii Korynckiej-Gruz ("Amok") przykład niezbyt udanej sztuki dla sztuki. Efekt końcowy jest jednak zdecydowanie lepszy, niż można się spodziewać po obrazie powstałym ze scenariusza Marka Modzelewskiego ("Piąty stadion", "Barwy szczęścia", prywatnie mąż Izy Kuny).
Pierwotnie film miał nosić rozsądniejszy tytuł "Piątek" (może postanowiono uniknąć błędnego kojarzenia go z kontynuacją "Poniedziałku" i "Wtorku" z Pawłem Kukizem?) i opowiadać historie dwóch kobiet oraz dwóch mężczyzn. Z tego pomysłu też niepotrzebnie zrezygnowano, bo np. nowelka o Renacie wydaje się tak naprawdę historią znacznie ciekawszego od niej Konrada, którą ktoś postanowił otulić ramami opowieści o jakiejś dziewczynie (wymyśloną na szybko przez kogoś znajdującego się pod świeżym wpływem "Życia Adeli"). Nie sposób też nie przyczepić się do kryminalnego wręcz zmarnowania talentów wielu wspaniałych aktorów, na przykład pojawiającego się na jedną, krótką scenę Kazimierza Kaczora. To jakaś astronomiczna pomyłka.
Mimo dość "telewizyjnych walorów", dramat komediowy Korynckiej-Gruz nie jest porażką. Plejada świetnych aktorów - np. jak zwykle cudownie zabawna Gabriela Muskała - swoim talentem umila seans, Warszawa, a raczej - pardon - Warsaw, wygląda tu całkiem przyzwoicie, muzyka nieźle współgra z obrazem... Po prostu, nie ma wstydu. Choć nie ma też najmniejszej potrzeby, by oglądać "Warsaw by Night" w świecie, w którym istnieją również takie filmy jak "Bliżej".
Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 To nie jest melodramat na walentynki - ocenia Izabela Szymańska.
"Warsaw by Night", dramat, komedia, Polska 2014, 95 min., reż. Natalia Koryncka-Gruz, występują: Izabela Kuna, Stanisława Celińska, Marta Mazurek, Roma Gąsiorowska, Leszek Lichota Agata Kulesza, Jan Wieczorkowski, Julia Zielińska, Maja Malcher, Piotr Nowak, Joanna Kulig, Marian Dziędziel, Łukasz Simlat, Katarzyna Kwiatkowska, Kazimierz Kaczor Jacek Rozenek, Tomasz Sapryk, Gabriela Muskała
Rzymska aureola
W oryginale film nosi tytuł "Sacro GRA", gdzie GRA to skrót od Grande Raccordo Anulare, jak nazywa się największa obwodnica Rzymu. Akronim utworzono od nazwiska projektanta trasy, Eugenia Gry. Twórca "Rzymskiej aureoli" także bawi się słowem - jego tytuł brzmi prawie jak "Sacro Graal", co jest włoskim zapisem Świętego Graala. Jak zamierza udowodnić Gianfranco Rosi ("Pokój 164. Spowiedź mordercy"), w przedstawianych przez niego miejscach nie ma żadnej świętości - jest tylko szara, brudna proza życia.
"Rzymska aureola" nie komentuje, nie ocenia - wyłącznie pokazuje. Właściciela pałacyku, wynajmującego lokal dla fotografa, przygotowującego fotostory do taniej gazetki, mieszkających w małej kawalerce ojca i córkę, ratownika medycznego, prostytutkę i wielu innych ludzi, którzy mieszkają lub pracują przy tytułowej drodze.
Jedynym komentarzem wydaje się istnienie (najmniej ciekawego) wątku ekscentrycznego przyrodnika, badającego okoliczną faunę. W ten sam sposób twórca przygląda się przecież ludzkim mrówkom, zgromadzonym wokół tytułowej drogi. A ich życie po prostu płynie - niczym auta po autostradzie.
A może jednak da się tu odnaleźć jakieś elementy cudowności? Niemal w każdej historii jest szczypta humoru, właściwie każdy bohater jest w jakiś sposób pokiereszowanym życiowo, zwykłym człowiekiem, a jednak trudno nie odczuwać do nich wszystkich sympatii. Może każde życie jest cudem, każdy człowiek jest święty?
Filmowanie zajęło Rosiemu dwa lata, montaż kolejnych osiem miesięcy. Chyba się opłaciło, bo "Rzymska aureola" została pierwszym w historii Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji dokumentalnym zdobywcą Złotego Lwa (i pierwszym od 1998 r. nagrodzonym na festiwalu filmem włoskim). Jej proste historie mogą niektórych znużyć, ale oddziałują na widza jakąś magiczną, tajemniczą siłą.
Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Chwilami fascynujące, to znów nużące, uciekające od wszelkiej myśli przewodniej - ocenia Paweł T. Felis.
"Rzymska aureola", dokumentalny, Włochy, Francja 2013, 85 min., reż. Gianfranco Rosi
Serena
Czasy Wielkiego Kryzysu, Karolina Północna. Baron przemysłu drzewnego George Pemberton (Bradley Cooper) po raz pierwszy widzi Serenę Shaw (Jennifer Lawrence) - kobietę dzikszą od konia, którego dosiada i... wita ją oświadczynami. To szczyt baśniowego romansu czy (niezamierzony) pastisz? Wszystkiego po trochu.
Serena wkrótce zacznie zarządzać imperium małżonka na równoprawnych zasadach. Nie spodoba się to zwłaszcza Buchananowi (David Dencik), zdaniem Sereny podkochującemu się w jej mężu. Serena, okazawszy się zdolną sokolniczką, szybko zdobędzie za to uznanie lokalnej siły roboczej. Tytułowa bohaterka będzie twierdzić, że nieślubne dziecko poczęte przez George'a z lokalną dziewką (hipnotyzująca rumuńska aktorka Ana Ularu) nie zaprząta jej myśli, ale wkrótce okaże się, że jest inaczej...
Wątków w filmie opartym na powieści poety i pisarza Rona Rasha jest mnóstwo. Niektóre są mniej ciekawe, inne bardziej, a ten z panterą, której poszukuje George, kończy się w zbyt symboliczno-oczywisty sposób, a co gorsza - w sposób niewyobrażalnie śmieszny. W tej scenie doskonale widać rękę dwóch osób, które sprawiły, że teoretycznie świetnie zapowiadająca się "Serena" jest filmem marnym. Winnymi są reżyserka, Susanne Bier ("Wesele w Sorrento", "Bracia") i scenarzysta, Christopher Kyle ("Aleksander"). Jeżeli chcielibyście narzekać na (skądinąd, naprawdę dobre) aktorstwo, pamiętajcie, że Lawrence robi ze swoją postacią więcej, niż się da. Jeśli Serena wydaje się momentami niewiarygodna, to nie dlatego, że Lawrence nie umie grać, ale dlatego, że jej rola jest tak kiepsko napisana.
Główną winowajczynią jest jednak Bier, której robienie filmów w ojczystym języku przychodzi łatwiej, niż kręcenie po angielsku, ale i wtedy wyniki są mizerne. Filmy Dunki mają jedną, smutną, wspólną cechę: po naprawdę intrygującym początku, wpływają na przestwór oceanu nudy. Nie inaczej jest w "Serenie", która zaczyna się jak interesująca saga rodzinna, ale po chwili rozmywa się na wszystkie strony i prezentuje jak krajobraz po potopie.
W "Serenie" Rasha wszystkie postaci wydają się antypatyczne, a głównym tematem powieści są ich zbrodnie i występki. Bier postanowiła silniej zaznaczyć wątek romantyczny i sprawić, że mimo wszystkich złych rzeczy, które robią bohaterowie, nadal będziemy żywić do nich cień sympatii. To się udało, ale osłabiło moc działania filmu.
Pierwotnie za kamerą stanąć miał Darren Aronofsky. Razem z nim wycofała się Angelina Jolie. Gdy projekt przejęła Bier i przypisano do niego Lawrence, aktorka zaproponowała Coopera, z którym dopiero zakończyła zdjęcia do czekającego jeszcze na premierę "Poradnika pozytywnego myślenia". Od tego czasu para zdążyła wystąpić razem w "American Hustle", a "Serena" jeszcze nie ujrzała światła dnia. Bier spędziła w montażowni 18 miesięcy, ale sytuacja była nie do uratowania. W końcu znalazł się dystrybutor, który w ostatniej chwili nie uciekł z krzykiem i film, który w domysłach typowano do Oscarów, przemknie przez ekran niezauważenie, czyli tak jak na to zasługuje. Szkoda, bo potencjał był ogromny. W przypływie rozpaczy, "Serena" reklamowana jest jako swego rodzaju przeciwieństwo "Wzgórza nadziei". Rzeczywiście, dzięki pięknym zdjęciom, kostiumom czy nienachalnej, udanej muzyce klimat amerykańskiego Południa (a film kręcono w Czechach...) jest sugestywny, ale "Serena" nie jest godna wzmiankowania w tym samym zdaniu, w którym wspomina się o arcydziele Anthony'ego Minghelli.
Ocena Film.Gazeta.pl: 2/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 3/6 Kino społecznego realizmu gryzie się z histerycznym melodramatem - ocenia Paweł Mossakowski.
"Serena", dramat, Czechy, USA 2014, 109 min., reż. Susanne Bier, występują: Bradley Cooper, Jennifer Lawrence, Rhys Ifans, Toby Jones, David Dencik, Sean Harris, Ana Ularu
Niesforny Bram
Siedmioletni Bram (debiutant Coen van Overdam) to holenderska wersja Dennisa Rozrabiaki. Chłopiec ma bogatą wyobraźnię, lubi płatać figle, wszędzie go pełno, zadaje setki pytań i często sam na nie odpowiada. Jego beztroski sposób bycia zostanie wystawiony na próbę, gdy Bram pójdzie do szkoły. Wychowawca klasy, Pan Rybka, będzie miał do tytułowego bohatera nieustanne pretensje o jego zachowanie. Kto wygra pojedynek charakterów?
Holenderski film familijny z 2012 r. miewa udane momenty, ale jest to raczej 80 zmarnowanych minut. Siedmiolatek ma mnóstwo pomysłów, ale jego wewnętrzne rozterki są często wydumane i wyssane z palca. Nie jest to też postać szczególnie sympatyczna, nawet jeśli weźmie się poprawkę na to, że Bram jest jeszcze dzieckiem. Jeśli film serialowej reżyserki Anny van der Heide i scenarzystki Tamary Bos ("Konik Świętego Mikołaja", "Wilkołak Junior") miał poruszać tematykę dzieci cierpiących na ADHD, to robi to zbyt mgliście i ostatecznie rezygnuje z udzielenia jakiegokolwiek sensownego komentarza w tej sprawie.
Animacje przedstawiające zdarzenia, dziejące się w wyobraźni Brama, nie są niczym nowym ani - w tym filmie - szczególnie zabawnym. Można też uznać, że bywają wulgarne (choć nie jest to jeszcze poziom szwedzkiej piosenki edukacyjnej o tym, że "siusiak i cipka są spoko").
"Niesforny Bram" w polskich kinach szalał będzie w wersji z lektorem. Nie musicie jednak wybiegać mu na powitanie.
Ocena Film.Gazeta.pl: 2/6
Ocena Gazety Co Jest Grane: 3/6 familijne kino o świecie widzianym z perspektywy kilkulatka. Dla najmłodszych - ocenia Paweł T. Felis.
"Niesforny Bram", familijny, Holandia 2012, 85 min., reż. Anna van der Heide, występują: Katja Herbers, Egbert Jan Weeber, Coen van Overdam, Tjebbo Gerritsma, Roosmarijn van der Hoek, Rene Groothof, Ria Eimers
Barbie: Super księżniczki
Kara (w tej roli... lalka Barbie) to współczesna księżniczka, na co dzień prowadząca w miarę normalne życie. Chociaż w normalnym życiu raczej niełatwo o pocałunek magicznego motyla (skoro znamy opowieści, w których zdarzają się ukąszenia radioaktywnych mrówek, to całus od czarodziejskiego motyla wydaje się jednak całkiem prawdopodobny). Kara odkrywa, że kontakt z motylem dał jej supermoce. Zazdrosna kuzynka dziewczyny łapie owada i przemienia się w największą przeciwniczkę superbohaterki. Czy dziewczętom uda się zażegnać rodzinny spór, gdy nad królestwem zamajaczy widmo prawdziwego niebezpieczeństwa?
Wliczając dwa filmy z 1987 r., to już 31. pełnometrażowa animacja z Barbie w roli głównej. Ich produkcja ruszyła na dobre w 2001 r., a cztery lata temu filmy z Barbie weszły w "trzecią generację" - zaczęły częściej opowiadać historie współczesne, odchodząc od najważniejszej dotąd tematyki księżniczek itp. Tu niby mamy księżniczki, ale ważniejszy jest ten drugi człon podtytułu, świadczący o tym, że są to superbohaterki - jakże modny obecnie kierunek filmowy.
Animacje z serii "Barbie" przeznaczone są głównie na rynek DVD i do telewizji, ale m.in. w Polsce wyświetlane są w kinach. "Barbie: super księżniczki" pojawią się w nich w polskiej wersji językowej i bez pokazu prasowego.
"Barbie: Super księżniczki", animowany, USA 2015, 75 min., reż. Ezekiel Norton, występują: Kelly Sheridan, Britt Irvin, Michael Kopsa