Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak mocnej polskiej reprezentacji na oscarowej gali, więc tych, którzy mieli okazję całe to zamieszanie zobaczyć na własne oczy, będzie więcej. A co zobaczą? O kulisy oscarowych wydarzeń przed, w trakcie i tuż po ceremonii zapytaliśmy Bartosza Konopkę, autora "Lęku wysokości" i "Królika po berlińsku", za który w 2010 roku otrzymał nominację do Oscara w kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny.
Jeśli czegoś jeszcze nie wiecie o oscarowej gali, dowiecie się tego z tej rozmowy.
Bartosz Konopka: Nie, nie byłem.
- Wiesz, chyba nie ten kaliber. Krótki dokument nie jest aż tak ważną i prestiżową kategorią, więc nikt nas specjalnie nigdzie nie zapraszał.
- Tak i okazuje się, że najciekawsza impreza odbywa się trzy tygodnie przed Oscarami. Mam na myśli lunch nominowanych - to właściwie jedyny moment i jedyne miejsce, gdzie nie ma przypadkowych ludzi, nie ma prasy, VIP-ów, natomiast są sami filmowcy. Mnie niestety na tym lunchu nie było, bo akurat rodziła się moja druga córka i na Oscary przyjechałem na ostatnią chwilę, ale była na nim moja producentka, Ania Wydra, i to było, jak opowiada, kapitalne przeżycie. Zaczęła wysyłać przez Facebooka zdjęcia z Quentinem Tarantino, Meryl Streep, Sandrą Bullock - okazało się, że to są bardzo otwarci, sympatyczni ludzie, z którymi można sobie o wszystkim pogadać, przybić piątkę itd. Ania zadzierzgnęła jakąś znajomość z Tarantino, opowiadała o naszym filmie, który mu potem wysłaliśmy, złapaliśmy się nawet jeszcze po Oscarach i trochę pożartowaliśmy. Oczywiście niewiele z takich kontaktów wynika, ale to i tak ciekawe przeżycie i mimo wszystko ma się odrobinę satysfakcji.
- Niestety, nikt na ciebie nie czeka, nikt cię nie wita i nikomu na tobie nie zależy. Wszystko musieliśmy zorganizować sami - od noclegu i jakichś spraw podstawowych, przez wynajęcie samochodu, po spotkania z ludźmi z branży. Jeśli są jakieś imprezy, bardzo ciężko zdobyć na nie zaproszenie. Trzeba się odnaleźć, wiedzieć, gdzie i kogo szukać - nawet trudno wynająć smokingi, bo je też zazwyczaj wypożycza się na miejscu. Dopiero nasza amerykańska agentka, Ronni Chasen - notabene niedługo potem zastrzelona podczas przypadkowego rabunku na skrzyżowaniu w Los Angeles - zapewniła nam jakąś opiekę, ale już właściwie tylko na samą ceremonię. Zresztą, o nią też musieliśmy sami zabiegać, dlatego szybko się zorientowaliśmy, że niczego tutaj nie ugramy i zaczęliśmy traktować te Oscary przede wszystkim jak wakacyjną przygodę. Owszem, to jest ważna impreza, ale ważna dla gwiazd, dużych firm i dużych pieniędzy.
- Dostaliśmy od wspomnianej agentki asystenta, który zorganizował nam dzień oscarowy. To z nim po raz pierwszy przejeżdżaliśmy przez strefę zero, czyli kilka przecznic wokół Kodak Theatre [obecnie Dolby Theatre - red.] zamkniętych w dniu ceremonii. Samochodem mija się kolejne bramki kontrole, funkcjonariusze sprawdzają podwozie i wysiada się mniej więcej kilometr od Kodak Theatre. Oczywiście cała ta strefa jest wyludniona, więc idzie się przez kompletnie wymarłe miasto, aż dochodzi się do wielkiego namiotu.
- No właśnie.
- Przygnębiające. W tym namiocie czeka się na wejście na czerwony dywan. Ot, kawałek ulicy przykryty wykładziną, nad nim jakaś przeźroczysta plandeka, kawałek dalej trybuny dla ludzi, którzy wylosowali wejściówki, dziennikarze, media z całego świata. Nasz agent szedł z przodu, próbując zorganizować dziennikarzy, sprawić, żeby ktokolwiek chciał z nami porozmawiać. Ale to też była mrzonka - na chwilę udało mu się złapać ekipę z Korei Południowej. Podchodzimy, chwilę gadamy, zaczynamy w końcu opowiadać o naszym filmie, a oni: "Idźcie, idźcie! Zbliża się Mariah Carey, a z nią też jesteśmy umówieni!".
No to poszliśmy, porobiliśmy sobie kilka zdjęć na pamiątkę i tyle.
- I pewnie z głodu, bo tam nie ma jedzenia, o czym każdy nas wcześniej ostrzegał. Jest tylko wino i różne napoje, przeważnie alkoholowe, wiec agent bez przerwy powtarzał, żebyśmy się nie upili, bo o to jest tam bardzo łatwo.
- Tak, bo samo Kodak Theatre jest duże, piękne, wszyscy chodzą w sukniach i smokingach. Ale mnie najbardziej fascynowały sceny, które działy się tuż obok, na korytarzu, w damskich toaletach...
- Tam dość sporo czasu spędza się na korytarzu, a tak się złożyło, że my znaleźliśmy sobie miejsce zaraz naprzeciwko damskiej toalety - były tam uchylne drzwi, zatem widać było, co dzieje się w środku. A tam: kolejki, kobiety w tych wytwornych sukniach, które ciągną się po kilka metrów, próbują zmieścić się w ciasnej kabinie, uporać ze złośliwością materii... Nagle cały ten blichtr, przygotowania, imperatyw, że trzeba się odpieprzyć, wpakować tyle nadziei i pieniędzy w ten jeden wieczór - to wszystko momentalnie znikało i wpadało w jakąś niezwykle nerwową atmosferę. To było kapitalne i żałowałem tylko, że nie można tego fotografować. Aktorki, producentki, wszyscy się denerwują, bo czasem nie było nawet jak skorzystać z toalety, a trzeba, bo raz, że wino, dwa, że ceremonia trwa sześć godzin. I co dalej? Zapomnieć o toalecie na tych kilka godzin? Pociąć te suknie? Zdjąć? Nie wiadomo.
- My skupiliśmy się na zabawie we własnym gronie. Mieliśmy miejsca w rzędzie na parterze, czyli całkiem niezłe - skupiliśmy się na winku, zgadywaliśmy kto jest kim, bawiliśmy się w rozpoznawanie znanych ludzi.
- Owszem, była.
- Wiadomo, zaczęła się od Rybczyńskiegio, który dostał Oscara za "Tango", mimo że kompletnie nie był na to przygotowany. Wyskoczył na scenę w trampkach i w dżinsach. Poza tym w ostatniej chwili go wpuścili, bo ponoć nie siedział na sali, tylko popijał gdzieś na korytarzu...
- Nałogowi palacze z Polski. Pierwszy nominowany za "Trzy kolory: Czerwony", drugi za "89 mm od Europy". A tam nie ma gdzie palić, więc wychodzili na zewnątrz - na jakieś garaże, w których ktoś ich zamknął. Nie mogli wrócić i w końcu jakimś cudem się stamtąd wydostali.
- Ja poszedłem w przerwie do toalety, a tam nie ma żadnego planu, dlatego nie wiadomo, kiedy będzie twoja kategoria. Trwa to wszystko kilka godzin, a tu winko, śmiechy, chichy, czasami musisz po prostu wyjść i, powiedzmy, się przewietrzyć. Więc wyszedłem, a tu nagle wpada porządkowy, jeden z tych, którzy witają i przyznają gościom miejsca; wpada i krzyczy: "Mr Konopka! Where are you!? Mr Konopka!". No to ja też wypadam z tej kabiny, pytam co się dzieje, a on wściekły i rozżalony ciągnie mnie z powrotem na salę, bo zaraz będzie nasza kategoria. Wpadamy w ostatniej chwili i słyszę pretensje, niemal żal: dlaczego ja mu to zrobiłem, dlaczego byłem taki okrutny, przecież straciłby prace, gdybyśmy to my akurat dostali Oscara.
- I to właśnie było dla mnie uderzające: ten przygnębiający, amerykański porządek. Facet prawie się przy mnie rozpłakał, wzbudził we mnie poczucie winy i w efekcie jednak trochę zepsuł ten wieczór.
- Jeszcze ciekawszą scenę widział Mateusz Romaszkan, nasz montażysta, który też nie zdążył wejść z powrotem po przerwie na salę. Wtedy zamykają się drzwi i absolutnie, pod żadnym pozorem, nikt nie może wejść do środka. Więc Mateusz finał ceremonii - 30 albo 40 minut - spędził na korytarzu. A razem z nim koproducenci "Avatara", którzy mieli wielkie szanse i wielkie apetyty na najważniejsze nagrody.
Nie weszli do środka, mimo że błagali, odgrażali się, wszczynali awantury - nic z tego. Oni ze łzami w oczach, kobieta, która pilnowała drzwi, w płacz. Najważniejszy moment w ich zawodowym życiu, a oni musieli go zobaczyć na telebimie. I to był kolejny moment, kiedy z całych tych Oscarów wyszła jakaś przygnębiająca prowincjonalność.
- Tak, i sami później uznaliśmy, że to był najgorszy festiwal, na jakim byliśmy. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że to jest amerykańska impreza, na której my i reszta świata jesteśmy tylko dodatkiem. Mamy jednak porównanie i wiemy, jak to wygląda w Cannes, Wenecji czy Berlinale - na tych imprezach, a zwłaszcza w Cannes, naprawdę czuć święto kina. Tam gwiazdami są artyści, reżyserzy, producenci, ludzie często nieznani; tam opowiada się o kinie i robi się wszystko, żeby, po pierwsze, było wygodnie, po drugie, żeby ludzie mogli porozmawiać z twórcami i na odwrót. Podejrzewam, że Cannes pod względem logistycznym jest jeszcze większym przedsięwzięciem niż Oscary, a mimo wszystko jest o wiele lepiej zorganizowane. Oscary od podwórka przypominają bardziej polski festyn: to, co przykrywało ten czerwony dywan, ten przeźroczysty, szeleszczący brezent, ta strefa zero, te sztuczne uśmiechy posyłane na lewo i prawo. Nam to wszystko przypominało bardziej targ koński niż święto kina...
- Tak, choć jednocześnie Amerykanie zaskakuje swoją otwartością. Tam nikt nie zadziera nosa, nikt cię nie ignoruje, nikt przed tobą nie ucieka. Po ceremonii, kiedy już wszyscy są głodni i zmęczeni, na wyższych piętrach Kodak Theatre odbywa się wielka impreza. Tutaj Morgan Freeman, tam Sandra Bullock - możesz porozmawiać z każdym, wszyscy są dostępni, wszyscy są na wyciągnięcie ręki. Wyluzowani, uśmiechnięci, normalni. Czyli pokaz jest na zewnątrz, ale bez towarzystwa kamer wygląda to zupełnie inaczej.
- I to jest kolejny kapitalny socjologiczny obrazek z Oscarów. Wtedy zatrzymuje się ceremonia i głos w audytorium mówi, że "teraz będzie przerwa, która potrwa 3 minuty i 30 sekund, proszę wrócić punktualnie". Ludzie wychodzą, chociaż niewiele w tym czasie da się zrobić, nawet skorzystać z toalety, a głos co chwilę przypomina o upływającym czasie i prosi o zajmowanie miejsc. Zostało 15 sekund, 10 sekund, robi się coraz większy chaos, harmider i zaczyna się odliczanie... Wyobraź sobie: w połowie sala jest psuta, a tu głos recytuje: 10, 9, 8...
- Niemalże! A głos odlicza: 3, 2, 1... I cisza... Jeszcze dwie sekundy temu chaos, wszyscy się przeciskają, potykają, zapieprzają, żeby dopaść swojego miejsca, a teraz siedzą grzecznie, niemal jak uczniowie z karnej podstawówki - wchodzą fanfary, na twarzach pojawiają się uśmiechy, wszyscy biją brawo. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego w Polsce i w ogóle w Europie.
- Mogę się pod tym całkowicie podpisać.
- No tak, bo to jest Disneyland. Kodak Theatre jest ładny w środku, ale wokół mnóstwo sklepów z pamiątkami, jakieś plastikowe Oscary, kompletne wyprzedawanie tej legendy. Cannes ma klasę, choćby w samej architekturze, tam czuć tradycję, szlachetność i historię kina. Tutaj jest plastik - teoretycznie to samo, tylko w disneyowskiej wersji.
- Z Quentinem Tarantino, Sandrą Bullock, Howardem Shorem i Morganem Freemanem już na imprezie u burmistrza Los Angeles. Quentin, który nakręcił wtedy "Bękarty wojny", wołał na nas: "króliki z Polski".
- Niekoniecznie. Zdecydowanie bardziej chciałbym przeżyć coś podobnego w Cannes i to teraz jest szczyt marzeń dla mnie jako filmowca - mieliśmy namiastkę tego rok temu, kiedy dostaliśmy nagrodę za scenariusz, gdzieś z boku, ale zawsze. A Hollywood? Wiadomo, że wszystko, co najważniejsze, dzieje się przed Oscarami i niekoniecznie w Los Angeles. Mam na myśli tę potężną filmową machinę promocyjną, bo na końcu jest już tylko zabawa. I wydaje mi się, że gdyby świat i media widziały, jak to naprawdę wygląda, wszyscy daliby sobie spokój.
Spędźcie oscarową noc razem z nami. RELACJA NA ŻYWO w Kultura.gazeta.pl startuje tuż przed północą 22 lutego 2015 roku