Oscary 2015. Tego nie zobaczycie w TV: "Najciekawsze rzeczy? Działy się w damskiej toalecie". Bartosz Konopka o oscarowej gali [WYWIAD]

Więckiewicz na ceremonii oscarowej umierał z nudów. A inni? - My umieraliśmy z głodu, bo tam nie ma jedzenia, o czym każdy nas ostrzegał. Jest tylko wino i napoje przeważnie alkoholowe, więc agent bez przerwy powtarzał, żebyśmy się nie upili, bo o to na Oscarach bardzo łatwo - opowiada reżyser i scenarzysta Bartosz Konopka.

Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak mocnej polskiej reprezentacji na oscarowej gali, więc tych, którzy mieli okazję całe to zamieszanie zobaczyć na własne oczy, będzie więcej. A co zobaczą? O kulisy oscarowych wydarzeń przed, w trakcie i tuż po ceremonii zapytaliśmy Bartosza Konopkę, autora "Lęku wysokości" i "Królika po berlińsku", za który w 2010 roku otrzymał nominację do Oscara w kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny.

Jeśli czegoś jeszcze nie wiecie o oscarowej gali, dowiecie się tego z tej rozmowy.

Mariusz Wiatrak: Byłeś na imprezie u Eltona Johna?

Bartosz Konopka: Nie, nie byłem.

Jak to?

- Wiesz, chyba nie ten kaliber. Krótki dokument nie jest aż tak ważną i prestiżową kategorią, więc nikt nas specjalnie nigdzie nie zapraszał.

Ale na jakiejś imprezie musiałeś być.

- Tak i okazuje się, że najciekawsza impreza odbywa się trzy tygodnie przed Oscarami. Mam na myśli lunch nominowanych - to właściwie jedyny moment i jedyne miejsce, gdzie nie ma przypadkowych ludzi, nie ma prasy, VIP-ów, natomiast są sami filmowcy. Mnie niestety na tym lunchu nie było, bo akurat rodziła się moja druga córka i na Oscary przyjechałem na ostatnią chwilę, ale była na nim moja producentka, Ania Wydra, i to było, jak opowiada, kapitalne przeżycie. Zaczęła wysyłać przez Facebooka zdjęcia z Quentinem Tarantino, Meryl Streep, Sandrą Bullock - okazało się, że to są bardzo otwarci, sympatyczni ludzie, z którymi można sobie o wszystkim pogadać, przybić piątkę itd. Ania zadzierzgnęła jakąś znajomość z Tarantino, opowiadała o naszym filmie, który mu potem wysłaliśmy, złapaliśmy się nawet jeszcze po Oscarach i trochę pożartowaliśmy. Oczywiście niewiele z takich kontaktów wynika, ale to i tak ciekawe przeżycie i mimo wszystko ma się odrobinę satysfakcji.

Zacznijmy od początku: lądujesz na lotnisku, wychodzisz z samolotu, a tam czeka na was limuzyna. Co dalej?

- Niestety, nikt na ciebie nie czeka, nikt cię nie wita i nikomu na tobie nie zależy. Wszystko musieliśmy zorganizować sami - od noclegu i jakichś spraw podstawowych, przez wynajęcie samochodu, po spotkania z ludźmi z branży. Jeśli są jakieś imprezy, bardzo ciężko zdobyć na nie zaproszenie. Trzeba się odnaleźć, wiedzieć, gdzie i kogo szukać - nawet trudno wynająć smokingi, bo je też zazwyczaj wypożycza się na miejscu. Dopiero nasza amerykańska agentka, Ronni Chasen - notabene niedługo potem zastrzelona podczas przypadkowego rabunku na skrzyżowaniu w Los Angeles - zapewniła nam jakąś opiekę, ale już właściwie tylko na samą ceremonię. Zresztą, o nią też musieliśmy sami zabiegać, dlatego szybko się zorientowaliśmy, że niczego tutaj nie ugramy i zaczęliśmy traktować te Oscary przede wszystkim jak wakacyjną przygodę. Owszem, to jest ważna impreza, ale ważna dla gwiazd, dużych firm i dużych pieniędzy.

 

Ceremonia?

- Dostaliśmy od wspomnianej agentki asystenta, który zorganizował nam dzień oscarowy. To z nim po raz pierwszy przejeżdżaliśmy przez strefę zero, czyli kilka przecznic wokół Kodak Theatre [obecnie Dolby Theatre - red.] zamkniętych w dniu ceremonii. Samochodem mija się kolejne bramki kontrole, funkcjonariusze sprawdzają podwozie i wysiada się mniej więcej kilometr od Kodak Theatre. Oczywiście cała ta strefa jest wyludniona, więc idzie się przez kompletnie wymarłe miasto, aż dochodzi się do wielkiego namiotu.

Sceny jak z postapokaliptycznego filmu!

- No właśnie.

Pierwsze wrażenia?

- Przygnębiające. W tym namiocie czeka się na wejście na czerwony dywan. Ot, kawałek ulicy przykryty wykładziną, nad nim jakaś przeźroczysta plandeka, kawałek dalej trybuny dla ludzi, którzy wylosowali wejściówki, dziennikarze, media z całego świata. Nasz agent szedł z przodu, próbując zorganizować dziennikarzy, sprawić, żeby ktokolwiek chciał z nami porozmawiać. Ale to też była mrzonka - na chwilę udało mu się złapać ekipę z Korei Południowej. Podchodzimy, chwilę gadamy, zaczynamy w końcu opowiadać o naszym filmie, a oni: "Idźcie, idźcie! Zbliża się Mariah Carey, a z nią też jesteśmy umówieni!".

No to poszliśmy, porobiliśmy sobie kilka zdjęć na pamiątkę i tyle.

Wreszcie zaczyna się ceremonia, ta sama, podczas której Więckiewicz, jak sam opowiadał, umierał z nudów.

- I pewnie z głodu, bo tam nie ma jedzenia, o czym każdy nas wcześniej ostrzegał. Jest tylko wino i różne napoje, przeważnie alkoholowe, wiec agent bez przerwy powtarzał, żebyśmy się nie upili, bo o to jest tam bardzo łatwo.

Nastroje trochę lepsze?

- Tak, bo samo Kodak Theatre jest duże, piękne, wszyscy chodzą w sukniach i smokingach. Ale mnie najbardziej fascynowały sceny, które działy się tuż obok, na korytarzu, w damskich toaletach...

No ładnie...

- Tam dość sporo czasu spędza się na korytarzu, a tak się złożyło, że my znaleźliśmy sobie miejsce zaraz naprzeciwko damskiej toalety - były tam uchylne drzwi, zatem widać było, co dzieje się w środku. A tam: kolejki, kobiety w tych wytwornych sukniach, które ciągną się po kilka metrów, próbują zmieścić się w ciasnej kabinie, uporać ze złośliwością materii... Nagle cały ten blichtr, przygotowania, imperatyw, że trzeba się odpieprzyć, wpakować tyle nadziei i pieniędzy w ten jeden wieczór - to wszystko momentalnie znikało i wpadało w jakąś niezwykle nerwową atmosferę. To było kapitalne i żałowałem tylko, że nie można tego fotografować. Aktorki, producentki, wszyscy się denerwują, bo czasem nie było nawet jak skorzystać z toalety, a trzeba, bo raz, że wino, dwa, że ceremonia trwa sześć godzin. I co dalej? Zapomnieć o toalecie na tych kilka godzin? Pociąć te suknie? Zdjąć? Nie wiadomo.

A wy co robiliście?

- My skupiliśmy się na zabawie we własnym gronie. Mieliśmy miejsca w rzędzie na parterze, czyli całkiem niezłe - skupiliśmy się na winku, zgadywaliśmy kto jest kim, bawiliśmy się w rozpoznawanie znanych ludzi.

Polska klątwa?

- Owszem, była.

To znaczy?

- Wiadomo, zaczęła się od Rybczyńskiegio, który dostał Oscara za "Tango", mimo że kompletnie nie był na to przygotowany. Wyskoczył na scenę w trampkach i w dżinsach. Poza tym w ostatniej chwili go wpuścili, bo ponoć nie siedział na sali, tylko popijał gdzieś na korytarzu...

Kieślowski i Łoziński?

- Nałogowi palacze z Polski. Pierwszy nominowany za "Trzy kolory: Czerwony", drugi za "89 mm od Europy". A tam nie ma gdzie palić, więc wychodzili na zewnątrz - na jakieś garaże, w których ktoś ich zamknął. Nie mogli wrócić i w końcu jakimś cudem się stamtąd wydostali.

A tobie co się przytrafiło?

- Ja poszedłem w przerwie do toalety, a tam nie ma żadnego planu, dlatego nie wiadomo, kiedy będzie twoja kategoria. Trwa to wszystko kilka godzin, a tu winko, śmiechy, chichy, czasami musisz po prostu wyjść i, powiedzmy, się przewietrzyć. Więc wyszedłem, a tu nagle wpada porządkowy, jeden z tych, którzy witają i przyznają gościom miejsca; wpada i krzyczy: "Mr Konopka! Where are you!? Mr Konopka!". No to ja też wypadam z tej kabiny, pytam co się dzieje, a on wściekły i rozżalony ciągnie mnie z powrotem na salę, bo zaraz będzie nasza kategoria. Wpadamy w ostatniej chwili i słyszę pretensje, niemal żal: dlaczego ja mu to zrobiłem, dlaczego byłem taki okrutny, przecież straciłby prace, gdybyśmy to my akurat dostali Oscara.

 

Trochę smutno.

- I to właśnie było dla mnie uderzające: ten przygnębiający, amerykański porządek. Facet prawie się przy mnie rozpłakał, wzbudził we mnie poczucie winy i w efekcie jednak trochę zepsuł ten wieczór.

Aż tak?

- Jeszcze ciekawszą scenę widział Mateusz Romaszkan, nasz montażysta, który też nie zdążył wejść z powrotem po przerwie na salę. Wtedy zamykają się drzwi i absolutnie, pod żadnym pozorem, nikt nie może wejść do środka. Więc Mateusz finał ceremonii - 30 albo 40 minut - spędził na korytarzu. A razem z nim koproducenci "Avatara", którzy mieli wielkie szanse i wielkie apetyty na najważniejsze nagrody.

Nie weszli do środka, mimo że błagali, odgrażali się, wszczynali awantury - nic z tego. Oni ze łzami w oczach, kobieta, która pilnowała drzwi, w płacz. Najważniejszy moment w ich zawodowym życiu, a oni musieli go zobaczyć na telebimie. I to był kolejny moment, kiedy z całych tych Oscarów wyszła jakaś przygnębiająca prowincjonalność.

Czyli na pierwszym miejscu stawiany jest widz, dopiero później artysta.

- Tak, i sami później uznaliśmy, że to był najgorszy festiwal, na jakim byliśmy. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę, że to jest amerykańska impreza, na której my i reszta świata jesteśmy tylko dodatkiem. Mamy jednak porównanie i wiemy, jak to wygląda w Cannes, Wenecji czy Berlinale - na tych imprezach, a zwłaszcza w Cannes, naprawdę czuć święto kina. Tam gwiazdami są artyści, reżyserzy, producenci, ludzie często nieznani; tam opowiada się o kinie i robi się wszystko, żeby, po pierwsze, było wygodnie, po drugie, żeby ludzie mogli porozmawiać z twórcami i na odwrót. Podejrzewam, że Cannes pod względem logistycznym jest jeszcze większym przedsięwzięciem niż Oscary, a mimo wszystko jest o wiele lepiej zorganizowane. Oscary od podwórka przypominają bardziej polski festyn: to, co przykrywało ten czerwony dywan, ten przeźroczysty, szeleszczący brezent, ta strefa zero, te sztuczne uśmiechy posyłane na lewo i prawo. Nam to wszystko przypominało bardziej targ koński niż święto kina...

Od środka rażą sztucznością?

- Tak, choć jednocześnie Amerykanie zaskakuje swoją otwartością. Tam nikt nie zadziera nosa, nikt cię nie ignoruje, nikt przed tobą nie ucieka. Po ceremonii, kiedy już wszyscy są głodni i zmęczeni, na wyższych piętrach Kodak Theatre odbywa się wielka impreza. Tutaj Morgan Freeman, tam Sandra Bullock - możesz porozmawiać z każdym, wszyscy są dostępni, wszyscy są na wyciągnięcie ręki. Wyluzowani, uśmiechnięci, normalni. Czyli pokaz jest na zewnątrz, ale bez towarzystwa kamer wygląda to zupełnie inaczej.

Mnie zawsze zastanawiało, co się dzieje, kiedy trwają przerwy reklamowe?

- I to jest kolejny kapitalny socjologiczny obrazek z Oscarów. Wtedy zatrzymuje się ceremonia i głos w audytorium mówi, że "teraz będzie przerwa, która potrwa 3 minuty i 30 sekund, proszę wrócić punktualnie". Ludzie wychodzą, chociaż niewiele w tym czasie da się zrobić, nawet skorzystać z toalety, a głos co chwilę przypomina o upływającym czasie i prosi o zajmowanie miejsc. Zostało 15 sekund, 10 sekund, robi się coraz większy chaos, harmider i zaczyna się odliczanie... Wyobraź sobie: w połowie sala jest psuta, a tu głos recytuje: 10, 9, 8...

Meryl Streep się potyka, Steven Spielberg przeciska się przez tłum i chichocze?

- Niemalże! A głos odlicza: 3, 2, 1... I cisza... Jeszcze dwie sekundy temu chaos, wszyscy się przeciskają, potykają, zapieprzają, żeby dopaść swojego miejsca, a teraz siedzą grzecznie, niemal jak uczniowie z karnej podstawówki - wchodzą fanfary, na twarzach pojawiają się uśmiechy, wszyscy biją brawo. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego w Polsce i w ogóle w Europie.

Więckiewicz opowiadał o tym szczególnym momencie, kiedy uświadamiasz sobie, jakie to proste, żeby się w tym świecie znaleźć, ale zaraz potem przychodzi myśl, że jednak to tylko ułuda - bo pobyć w nim na chwilę to jedno, ale w nim zaistnieć to już zupełnie inna historia.

- Mogę się pod tym całkowicie podpisać.

Powiedział też, że całe te Oscary i Los Angeles przypominały mu Łomianki. Tylko było więcej różowego.

- No tak, bo to jest Disneyland. Kodak Theatre jest ładny w środku, ale wokół mnóstwo sklepów z pamiątkami, jakieś plastikowe Oscary, kompletne wyprzedawanie tej legendy. Cannes ma klasę, choćby w samej architekturze, tam czuć tradycję, szlachetność i historię kina. Tutaj jest plastik - teoretycznie to samo, tylko w disneyowskiej wersji.

Z kim przybiłeś sobie piątkę?

- Z Quentinem Tarantino, Sandrą Bullock, Howardem Shorem i Morganem Freemanem już na imprezie u burmistrza Los Angeles. Quentin, który nakręcił wtedy "Bękarty wojny", wołał na nas: "króliki z Polski".

Chciałbyś przeżyć to jeszcze raz?

- Niekoniecznie. Zdecydowanie bardziej chciałbym przeżyć coś podobnego w Cannes i to teraz jest szczyt marzeń dla mnie jako filmowca - mieliśmy namiastkę tego rok temu, kiedy dostaliśmy nagrodę za scenariusz, gdzieś z boku, ale zawsze. A Hollywood? Wiadomo, że wszystko, co najważniejsze, dzieje się przed Oscarami i niekoniecznie w Los Angeles. Mam na myśli tę potężną filmową machinę promocyjną, bo na końcu jest już tylko zabawa. I wydaje mi się, że gdyby świat i media widziały, jak to naprawdę wygląda, wszyscy daliby sobie spokój.

Spędźcie oscarową noc razem z nami. RELACJA NA ŻYWO w Kultura.gazeta.pl startuje tuż przed północą 22 lutego 2015 roku

Więcej o: