Oczekiwany "Snajper" Clinta Eastwooda! Nominowana do Oscara polska "Joanna", Omar Sy z Charlotte Gainsbourg, a może mroczna baśń "Biały Bóg"? [NA CO DO KINA]

Premiery przed oscarową galą. W kinach nominowany w sześciu kategoriach "Snajper" i "Joanna" Anety Kopacz z szansą na statuetkę. A także "Biały bóg", osadzona w realiach współczesnego Budapesztu, i świetny sądowy dramat, izraelski kandydat do Oscara, o Vivian, która nie może otrzymać rozwodu. Podpowiadamy, na co wybrać się do kina.

Snajper

Chris Kyle (Bradley Cooper) był zwykłym Teksańczykiem, który marzył o karierze kowboja. Kolejne telewizyjne doniesienia o atakach terrorystycznych na amerykańskie placówki rozsierdziły go jednak tak bardzo, że postanowił zaciągnąć się do wojska i bronić ojczyzny. Trafił do elitarnej ekipy snajperskiej Navy SEALs. Stał się legendą, najskuteczniejszym amerykańskim snajperem w historii. Szacuje się, że jest odpowiedzialny za trzy piąte trafień w Iraku. "Snajper" - albo, jak chce oryginalny tytuł, "Amerykański snajper" - to wojenna biografia Kyle'a.

Z projektem związany był wcześniej Steven Spielberg. Nie zdecydował się w niego zaangażować, bo studio nie chciało zwiększyć budżetu (wyniósł ok. 60 mln dol), by Spielberg mógł sobie pozwolić na spełnienie wszystkie fantazji. Postać wrogiego snajpera, syryjskiego olimpijczyka, to największy wytwór wyobraźni, jaki znajdziecie w filmie i charakterystyczna pamiątka po pomysłach niedoszłego twórcy. "Snajpera" zrealizował 84-letni Clint Eastwood. Nic, tylko chylić czoła przed dalej będącym w kapitalnej formie reżyserem, którego nadal stać na efektowne sceny wojenny z kulminacyjną, rozgrywającą się w centrum burzy piaskowej akcją na czele.

"Snajper" nominowany jest do Oscara w sześciu kategoriach, w tym: najlepszy film, scenariusz adaptowany (Jason Hall oparł go na biograficznej książce o Kyle'u, którą żołnierz pomagał pisać) i najlepsza rola męska, rzeczywiście będąca jedną z najlepszych w nierównej karierze Coopera. Mając za konkurencję Redmayne'a ("Teoria wszystkiego") i Keatona ("Birdman"), na statuetkę nie powinien jednak liczyć. Amerykańska widownia okaże się zapewne bardziej patriotyczna od Akademii - według sondażu przeprowadzonego wśród tamtejszego społeczeństwa, Oscary zgarnąć powinni właśnie "Snajper", Cooper i Reese Witherspoon, która w "Dzikiej drodze" też wciela się w bardzo amerykańską postać. Trudno uwierzyć, żeby podczas niedzielnej gali miały zapaść podobne rozstrzygnięcia.

Chociaż "Snajper" podzielił amerykańską publiczność (jedni twierdzą, że to gloryfikacja amerykańskiej inwazji i mocarstwowych zapędów, inni uważają, że to cała prawda o USA, świecie i wspaniałych, amerykańskich chłopcach), wszystko wskazuje na to, że zostanie najbardziej kasowym filmem wojennym w historii kina. Ja przyłączam się do chóru pochlebców, bo "Snajper" zarysowuje subtelnie amerykańskie problemy i nie daje jednej stronie absolutnego monopolu na rację. Film udanie porusza też kwestię wojennej traumy, która nie pozwala weteranom normalnie funkcjonować po powrocie do zwykłego życia. No i jest to kawał porządnie zrealizowanego, emocjonującego kina wojennego, które, po prostu, świetnie się ogląda.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Niezależnie od politycznych zapatrywań twórcy "Snajpera" trzeba przyznać, że film zrealizowany jest pierwszorzędnie - ocenia Paweł Mossakowski.

Zobacz wideo

"Snajper", biograficzny, akcja, USA 2014, 134 min., reż. Clint Eastwood, występują: Bradley Cooper, Sienna Miller, Luke Grimes, Jake McDorman, Cory Hardrict, Kevin Lacz, Navid Negahban

Zobacz listę wszystkich nominowanych >>

Biały Bóg

13-letnia Lili (dość udanie debiutująca Zsofia Psotta) musi spędzić wakacje z ojcem, który też nie wydaje się być tą perspektywą bezwarunkowo zachwycony, a gdy dowiaduje się, że wraz z dziewczynką na trzy miesiące zatrzymać ma się u niego mieszaniec Hagen (grany przez dwóch psich bliźniaków, Luke'a i Body'ego), atmosfera robi się gęsta już pierwszego dnia. Mężczyzna źle traktuje Hagena, a wkrótce decyduje się wyrzucić go z wozu na autostradzie. Dziewczynka zbuntuje się i będzie szukać czworonożnego przyjaciela, pies natychmiast wyruszy na poszukiwania dwunożnej pani. Droga usiana będzie jednak przeciwnościami, a los ma wobec Hagena bardzo poważne plany...

Węgierski reżyser, scenarzysta, a jak trzeba to i aktor Kornel Mundruczo ("Łagodny potwór - projekt Frankenstein") zrealizował przewrotny, zaskakujący dramat, który wygrywa właśnie tym, jak cudownie udaje mu się igrać z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami widza. Film zaczyna się jak klasyczna historia familijna o rozdzielonych przez okrutny los dziecku i ukochanym zwierzaku, które muszą się odnaleźć (jeśli chcecie obejrzeć film bez uszczerbku na płynącej z seansu przyjemności, lepiej przerwijcie tu czytanie - w następnych akapitach mogę zdradzić kilka interesujących szczegółów, które lepiej poznać podczas seansu). Jest to jednak historia poprowadzona przedziwnie, bo niby dlaczego ojciec jest aż tak okrutny? Dlaczego dziewczynka dość biernie się na jego postępowanie wobec Hagena zgadza, dlaczego nie protestuje natychmiast, nie próbuje przeciwdziałać? Ano dlatego, że "Biały bóg" to naprawdę pokręcony film, który musi jakoś otworzyć sobie furtkę do tego, co ma stać się potem. I dlatego, że cała sytuacja jest metaforą ekstremizmów, rodzących się na Węgrzech (i w całej Europie), gdzie rasa panująca spycha słabszych na margines i robi z nimi co chce.

Ale nadejdzie dzień rewolucji... Przedtem jednak niezwykle ludzkiego Hagena - głównego bohatera filmu - spotka to, co zwykle w podobnych produkcjach spotyka ludzi: będzie musiał nauczyć się życia na ulicy, zaprzyjaźni się z jemu podobnymi wyrzutkami, będzie uciekał przed służbami, zostanie użyty do nielegalnych walk, w końcu trafi do schroniska, gdzie zorganizuje powstanie i doprowadzi do prawdziwej zombie-apokalipsy, kiedy w finale oglądać będziemy "rasowe" kino zemsty...

Przewrotność Mundruczo budzi najwyższe uznanie, ale chyba największe brawa należą się psiej obsadzie filmu, która jest prawdopodobnie najlepiej wytresowaną, najlepszą zwierzęcą ekipą aktorską w historii kina. Trudno uwierzyć, że coś takiego można osiągnąć bez wspierania psów komputerami. Te psy są Andym Serkisem zwierzęcego aktorstwa. Nic dziwnego, że na 67. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes stadnie zgarnęły nagrodę Palm Dog (tak, od 2001 r. naprawdę przyznaje się tam nagrodę dla najlepszego aktora zwierzęcego). Fenomenalnie sfotografowany, okraszony świetną, klasyczną muzyką "Biały bóg" wygrał z kolei rywalizację w konkursie Un Certain Regard (kina oryginalnego i trochę innego). Wszystkie nagrody są w jego przypadku jak najbardziej zasłużone.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 To kino dla miłośników zaskoczeń, dużych emocji i gatunkowych zabaw - ocenia Paweł T. Felis.

Zobacz wideo

"Biały Bóg", dramat, Węgry, Niemcy, Szwecja 2014, 119 min., reż. Kornél Mundruczó, występują: Zsófia Psotta, Sándor Zsótér, Lili Horváth, Lili Monori

Viviane chce się rozwieść

Viviane chce rozwodu. Elisha nie chce się na niego zgodzić. Elisha jest górą, bo kobieta w Izraelu może uzyskać rozwód - tzw. gett - tylko wtedy, gdy zgodę wyrazi mąż. Viviane walczy o swoje prawa podczas rozprawy rozwodowej, ale jej proces wygląda tak, że Kafka przewraca się w grobie.

"Gett. Proces Viviane Amsalem" (jak brzmi międzynarodowy tytuł filmu) to przykry, izraelski odpowiednik "Przed północą" Richarda Linklatera. Rodzeństwo Shlomi i Ronit Elkabetzowie (Ronit to znana aktorka, świetnie wcielająca się w tytułową bohaterkę) nakręcili przed laty "Wziąć sobie żonę" i "Shivę", opowiadające o wcześniejszych losach Viviane i Elishy. W filmach, o których na świecie mało kto pewnie słyszał, już wtedy nie układało się między bohaterami znakomicie, a "Viviane chce się rozwieść" jest ukoronowaniem rozpadu ich związku.

Problem w tym, że oficjalny rozpad może nigdy nie nastąpić. "Viviane..." - izraelski kandydat to Oscara, który odpadł w pierwszej fazie rywalizacji - ukazuje koszmarną sytuację kobiet w tym kraju. O takie traktowanie (trochę) piękniejszej z płci moglibyśmy podejrzewać raczej najdziksze i fanatyczne religijnie kraje.

W mądrze sfotografowanym, klimatycznym filmie widzimy, że nieszczęśliwa w małżeństwie kobieta dla Sądu Rabinistycznego (nie ma w Izraelu ślubów ani rozwodów cywilnych) właściwie nie istnieje. Mogłaby wcale się nie odzywać. Unikać jej stara się więc także kamera. Mąż z kolei ma prawo ze zwykłej złośliwości nie godzić się na rozwód. Jeśli nie ma ochoty, może nie pojawiać się na rozprawach - wtedy sprawa zostaje odroczona. A jeśli tylko wyrazi chęć wybaczenia żonie głupiej idei rozwodowej, to nikt nie rozumie, dlaczego kobieta nie miałaby w te pędy rzucić się w jego ramiona.

Choć "Viviane..." nie wyściubia nosa poza salę rozpraw (nie licząc krótkich chwil w sądowym korytarzu), to jest niebywale wciągającym dramatem sądowym, gdzie wymiany zdań ogląda się jak najlepsze sceny akcji. W kilku momentach istnieje ryzyko przeładowania historii niepotrzebnymi pomysłami czy zbyt ciężkim dowcipem, ale "Viviane..." to znakomite kino o kobiecie zniewolonej przez małżeństwo i system. Choć do mistrza czysto sądowego gatunku - "Dwunastu gniewnych ludzi" - się nie umywa.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Prawdziwie kafkowski proces - niewolny też oczywiście od elementów groteskowych, zręcznie tu wydobytych - ocenia Paweł Mossakowski.

Zobacz wideo

"Viviane chce się rozwieść", dramat sądowy, Francja, Niemcy, Izrael 2014, reż. Ronit Elkabetz, Shlomi Elkabetz

SpongeBob: na suchym lądzie

Bikini Dolne w tarapatach! Plankton znowu zasadza się na tajny przepis na kraboburgery. Gdy receptura znika, tylko SpongeBob wierzy Planktonowi, że za jej zniknięciem stoi ktoś inny. Z braku kraboburgerów, Bikini Dolne osuwa się na skraj przepaści, a wyklęci SpongeBob, Plankton i może ktoś jeszcze, jeżeli ktoś jeszcze będzie na tyle naiwny, by się do nich przyłączyć, próbują odzyskać przepis i przywrócić równowagę.

Film otwiera sekwencja z udziałem Antonia Banderasa z krwi i kości. Aktor wciela się w wierną kopię Jacka Sparrowa. Pirat jest narratorem animowanej opowieści, która w ostatnim akcie przeniknie się z żywym światem i zakończy superbohaterską akcją w stylu "Wielkiej Szóstki". Część animowana jest zabawniejsza, ale i w finale nie zabraknie kilku niezłych pomysłów.

A wyobraźnia twórców nie zna granic. "SpongeBob: na suchym lądzie" to psychodeliczna jazda na całego (między innymi w scenach z wehikułem czasu, którym przygrywa kapitalnie dopasowana muzyka, skomponowana do filmu przez N.E.R.D). Znajdzie się tu sporo elementów błyskotliwie zaczerpniętych z "Mad Maksa", podróż w głąb mózgu nierozgarniętego i wiecznie uśmiechniętego głównego bohatera czy spotkanie z opiekującym się kosmosem delfinem Baniusiem.

SpongeBob Kanciastoporty ma już 16 lat, a ja nigdy przedtem nie widziałem ani minuty chwalonego nawet przez moich rówieśników serialu. Po seansie wiem już, że to się zmieni. W przeciwieństwie do wyśmienitej "Pory na przygodę", która wydaje się serialem skierowanym wyłącznie do starszej widowni, filmowy "SpongeBob" jest odpowiedni i dla młodszych, i dla starszych kinomanów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie, albo zrozumie poszczególne elementy animacji inaczej.

Oglądany w trzech wymiarach "SpongeBob" stanowi ekwiwalent dobrego tripu. W krajach, w których zalegalizowano miękkie narkotyki, powinno się zaopatrywać w nie przed seansem w kinowych barach zamiast popcornu.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 3/6 Bikini Dolne staje się dowcipną metaforą naszego dość kretyńskiego świata dobrobytu i przaśnych przyjemności - ocenia Paweł Mossakowski.

Zobacz wideo

"Spongebob: na suchym lądzie", animacja, komedia, przygodowy, USA 2015, 100 min., reż. Paul Tibbitt, występują: Antonio Banderas, Tom Kenny, Mr. Lawrence, Rodger Bumpass, Carolyn Lawrence, Bill Fagerbakke, Clancy Brown, Noah Lomax

Samba

Emigrant z Senegalu Samba Cisse (Omar Sy) pracuje na zmywaku we francuskiej restauracji. Urzędnicza pomyłka sprawia, że ma zostać wydalony z kraju. Ocalić mogą go już tylko wolontariuszki, pomagające ludziom, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Sambie trafia się wypalona karierą zawodowo Alice (Charlotte Gainsbourg), która postanowiła "odpocząć", pomagając imigrantom. Samba i Alice przypadają sobie do gustu...

Cztery lata temu Olivier Nakache i Eric Toledano zrobili wspaniałych "Nietykalnych", po których sami tacy się stali. Mogli dostać, co tylko chcieli i zdecydować się na projekt, jaki tylko by sobie wymarzyli. W kolejnym, podobnym w tonie filmie znowu występuje odkryty przez nich Sy, i znowu poruszany jest ciężki temat - tym razem, w miejsce niepełnosprawności, jest to trudny los francuskich imigrantów.

Gdy ma się do dyspozycji aktora tak sympatycznego jak Sy, dobrze sprawdzającego się w momentach komediowych, ale i odgrywającego bez zarzutu sceny poważniejsze, można pozwolić sobie na wiele. Dlatego tak wiele uchodzi "Sambie" na sucho, choć film jest dość nierówny, żarty nie są wystarczająco śmieszne, a finałowe emocje i wzruszenie są koszmarnie naciągane. Obserwowanie spłoszonego Sy na stacji metra, na każdym kroku obawiającego się, że ktoś może pochwycić go jak hycel łapie bezpańskiego psa, wynagradza większość niedostatków. Cieszy również, że "Samba" nie jest przesadnie cukierkowy.

Nie ma wątpliwości, że "Nietykalni" nadal pozostają nietykalni, ale ten współczesny dramat z domieszką komedii i romansu powinien wystarczyć, by przeżyć udaną wizytę w kinie.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Przebojowa, filmowa bajka od twórców "Nietykalnych" - ocenia Paweł T. Felis.

Zobacz wideo

"Samba", komedia, Francja 2014, 120 min., reż. Olivier Nakache, Eric Toledano, występują: Omar Sy, Charlotte Gainsbourg, Tahar Rahim, Izia Higelin, Isaka Sawadogo, Hélene Vincent, Youngar Fall, Christiane Millet

Litewski przekręt

Michael (Scot Williams - "Ekipa. The Crew") zostaje wrobiony przez kolegów w fuchę kierowcy przy napadzie na nielegalne kasyno. Prowadzący placówkę, obrobiony z kasy i godności gangster (Vinnie Jones) ruszyłby za oprawcami choćby i na koniec świata. Na jego (nie)szczęście, wybuch słynnego wulkanu o niesławnej nazwie Eyjafjallajokull sprawia, że złodzieje, zamiast w Malezji, lądują na Litwie. Michael i świeżo znienawidzeni przez niego kumple będą musieli zwiewać przed mocniejszymi od siebie po okolicy, której nie rozumieją i w której wskaźnik lokalnej przestępczości też wydaje się podejrzanie wysoki.

Nie ulega wątpliwości, że w swym pierwszym anglojęzycznym - i trzecim w ogóle - filmie reżyser Emilis Velyvis pełną gębą inspirował się gangsterskimi dziełami Guya Ritchie'ego. Skoro Anglik od dawna nic w tym stylu nie nakręcił, a teraz zajął się remake'iem szpiegowskiego "Kryptonimu U.N.C.L.E.", można spróbować wskoczyć w jego buty i zrobić coś w podobnym duchu.

Mało brakowało, a buty Anglika okazałyby się dla Litwina betonowe. "Litewski przekręt" świetnie się zaczyna, bez przerwy pędzi i nie zatrzymuje się nawet na chwilę, ale im dalej w Litwę, tym gorzej. Humor często zmierza w stronę rynsztoka, momentami bywa obleśnie, ale stęsknieni za filmami tego typu spędzą na brytyjsko-litewskiej koprodukcji naprawdę miłe 90 minut. Tylko pamiętajcie, że to jeden z tych filmów, od których nie należy wymagać wysokich walorów artystycznych. Idealnie nada się raczej w ramach wstępu do niskobudżetowego wieczoru kawalerskiego.

Ocena Film.Gazeta.pl: 4/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 2/6 rzadko bywa śmiesznie, jakość tych gagów jest mierna, żarciki są raczej przaśne i często ordynarne, a postacie karykaturalnie stereotypowe - ocenia Paweł Mossakowski.

Zobacz wideo

"Litewski przekręt", komedia, thriller, akcja, Wielka Brytania, Litwa 2014, 99 min., reż. Emilis Velyvis, występują: Vinnie Jones, Scot Williams, Gil Darnell

Joanna

Cała Polska zna chyba Joannę "Chustkę" Sałygę, której umieranie na raka - choć tytułowa bohaterka wolałaby pewnie mówić o życiu z rakiem - śledzili ze łzami w oczach wszyscy rodacy. Mówiono o niej w programach informacyjnych, pisano w internecie, ale przede wszystkim zaczytywano się w jej blogu. "Chustka" zmarła 29 października 2012 r. Wcześniej zdążyła jednak przełamać się i wyrazić zgodę na propozycję Anety Kopacz, która bardzo chciała nakręcić dokument o fascynującej ją kobiecie. Sałyga i Kopacz spędziły ze sobą znacznie więcej czasu, niż tylko 13 dni zdjęciowych, z których powstała 45-minutowa "Joanna".

Film ze zdjęciami Łukasza Żala ("Ida") i muzyką Jana A.P. Kaczmarka poświęcony jest relacji matki i synka, Jasia. Kobieta chce poświęcić mu każdą chwilę, która jej została. Chce zdążyć jak najwięcej go nauczyć, próbuje chyba zawczasu przeżyć całe jego dojrzewanie, zupełnie, jakby było to możliwe... Relacje z mężem - bardzo dobre - zostały w dokumencie zepchnięte na boczny tor.

"Joanna" to zapis zwykłych, małych chwil - tytułowa bohaterka leży z chłopcem na trawie, rozmawia o rzeczach ważnych i nieważnych, wykonuje normalne, codzienne czynności. Dlatego też zdecydowanie bardziej, niż porywający czy przejmujący, na usta cisną się tylko epitety takie jak "przygnębiający". Czytanie bloga "Chustki" jest zajęciem zdecydowanie ciekawszym i bardziej zajmującym, niż oglądanie stosującej pewien emocjonalny szantaż "Joanny". Blog traktował jednak o radości życia, w filmie wyczuwa się przede wszystkim nieuchronność nadchodzącej śmierci.

"Oscar to to może nie będzie, ale zaczyna mi się podobać", miała powiedzieć Sałyga na temat realizowanego o niej filmu. Niezbadane są wyroki boskie - tytułowa bohaterka pewnie by się uśmiała, gdyby dowiedziała się, że to jednak może być Oscar. O statuetkę w kategorii krótkometrażowych dokumentów walczy też inny mocny kandydat z Polski "Nasza klątwa", a także faworyt bukmacherów, opowiadający o amerykańskich weteranach "Crisis Hotline: Veterans Press 1". Trudno o bardziej depresyjny zestaw, co nominowane w tym roku krótkie dokumenty.

Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 5/6 Dla tytułowej bohaterki ten dokument to ocalenie od zapomnienia, dla jej syna wyraz matczynej miłości, a dla widzów dająca do myślenia lekcja życia i odchodzenia - ocenia Piotr Guszkowski.

Zobacz wideo

"Joanna", dokumentalny, Polska 2013, 45 min., reż. Aneta Kopacz

Anioł Śmierci

Od wydarzeń z "Kobiety w czerni" minęło 40 lat ("Anioł Śmierci" ma z nią tak niewiele wspólnego, że polski dystrybutor zdecydował się nawet na usunięcie pierwszej części tytułu i zostawienie tylko partii po dwukropku). II wojna światowa, trwa bombardowanie Londynu. Z miasta trzeba ewakuować dzieci. Młoda nauczycielka Eve (Phoebe Fox) wyjeżdża z miasta ze swoją przełożoną i grupką uczniów. Pech chce, że zostają oni skoszarowani w Eel Marsh, gdzie w poprzednim filmie prześladowany przez duchy był bohater Daniela Radcliffe'a. Eve będzie musiała stawić czoło Aniołowi Śmierci, ostrzącemu sobie szpony na jej małego ulubieńca. Może pomoże jej zauroczony dziewczyną pilot z pobliskiej bazy wojskowej (Jeremy Irvine, "Czas wojny")?

"Anioł Śmierci" utrzymany jest w podobnym klimacie i prezentuje poziom podobny do pierwszej części. Paradoksalnie, w horrorze niezbyt doświadczonego reżysera Toma Harpera najmniej udane są strachy. To typowy zestaw przerażających, starych zabawek-pozytywek oraz demonów i ludzi, wyskakujących znienacka zza węgła. Równie mało efektownie prezentuje się historia, napisana przez - jeszcze bardziej niedoświadczonego - Jona Crokera.

Tym, co "robi" film, jest - obok naprawdę niezłego aktorstwa - znakomity klimat i godna uznania warstwa wizualna. "Anioła Śmierci" nie ogląda się dla gróźb zza światów, ale dla - mimo wszystko zbyt słabo uwypuklonej - wojennej aury (do "Labiryntu fauna" "Aniołowi..." jednak daleko) i kapitalnej atmosfery tego ponurego, szarego świata. Jest tu pięknie złowróżbne domostwo i parę świetnych, oryginalnych pomysłów - w kulminacyjnym momencie akcja przenosi się na wojskowe lotnisko. Kto by pomyślał, że można straszyć na lotnisku? Twórcy horrorów zdawali się dotąd myśleć, że to sceneria odpowiednia co najwyżej dla "Szklanej pułapki". Miło czasem zobaczyć jakieś oryginalne miejsce w filmie grozy, uświadamiające przy okazji człowiekowi, że straszne duchy mogą dopaść go wszędzie. Duchy z "Anioła Śmierci" mają klasę i imponujący styl. Tylko nie są szczególnie straszne.

Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 2/6 Stylowa, realizacyjna robota, ale w sumie - horrorowy banał - ocenia Paweł T. Felis.

Zobacz wideo

"Anioł Śmierci", dramat, horror, Kanada, Wielka Brytania 2014, 100 min., reż. Tom Harper, występują: Phoebe Fox, Jeremy Irvine, Helen McCrory, Adrian Rawlins, Leanne Best, Ned Dennehy, Oaklee Pendergast, Amelia Crouch

Loft

Architekt Vincent (Karl Urban), podejrzanie wycofany Luke (Wentworth Miller), wulgarny oblech z nadwagą Marty (Eric Stonestreet), porywczy Phillip (Matthias Schoenaerts) i wrażliwy Chris (James Marsden) to pięciu żonatych przyjaciół, dzielących ze sobą pewien loft na mieście. Jeśli mają akurat ochotę pozdradzać żony, mogą wpaść tam w każdej chwili, uprzedziwszy tylko wcześniej kolegów, że miejscówka jest już zajęta. Pewnego dnia, mieszkanie okazuje się zajęte przez ciało martwej kobiety. Niezbyt sympatyczni bohaterowie urządzają zbiórkę i próbują dojść prawdy o jej zgonie oraz uniknąć odpowiedzialności za zbrodnię.

"Loft" to belgijski hit sprzed siedmiu lat (Schoenaerts wystąpił w oryginale w tej samej roli). Następnie szybkiego remake'u dokonali... Holendrzy. Trzeci w kolejce byli Amerykanie i choć film kręcono już w 2011 r., biznesowe zawirowania sprawiły, że światło dzienne ujrzał dopiero teraz. Belgijską i amerykańską wersję nakręcił Erik Van Looy ze scenariusza Barta De Pauwa, którego hollywoodzkiej adaptacji dokonał Wesley Strick ("Przylądek strachu", "Święty"). Oryginał był podobno wyśmienity, najnowsza wersja rzeczywiście zalatuje nieco filmem z czasów, w których Nick Nolte miał na pieńku z Robertem De Niro a Val Kilmer kopał tyłki przeciwnikom jako Simon Templar. "Loft" to erotycznie zabarwiony thriller, jakie uwielbiał kręcić kiedyś - a nawet i ostatnio ("Namiętność") - Brian De Palma.

Kłopot w tym, że zagadka udaje bardziej skomplikowaną, niż jest, a postaci są średnio sympatyczne. "Loft" może być udanym seansem, tyle że w kinach jest dużo lepszych filmów. Pewnego wieczoru w telewizji, oglądany w waszym lofcie, sprawdzi się jednak zupełnie przyzwoicie.

Ocena Film.Gazeta.pl: 3/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 2/6 Mechaniczny thriller, który podsuwa wielce oryginalny wniosek: faceci to gatunek głupi i paskudny - ocenia Paweł T. Felis.

Zobacz wideo

"Loft", thriller, USA 2014, 110 min., reż. Erik Van Looy, występują: Karl Urban, James Marsden, Wentworth Miller, Eric Stonestreet, Matthias Schoenaerts, Isabel Lucas, Rachael Taylor, Rhona Mitra

O koniach i ludziach

"O koniach i ludziach" opowiada kilka historii o... koniach i ludziach. Jesteśmy w małej islandzkiej wiosce, gdzie wszyscy mają konie. I wszyscy kochają konie. A nawet jeśli nie, to mają z nimi styczność i są w jakiś sposób od nich zależni. Na przykład taki Kolbeinn (Ingvar Eggert Sigurdsson - "K-19") ma ukochanego konia, przez którego wkrótce wpadnie w tarapaty i bardzo się na niego rozzłości. Sam jest przy tym rozpatrywany przez lokalne damy w kategorii najgorętszego ogiera w okolicy. Vernhardur tak bardzo kocha wódkę, że wybierze się po nią na rosyjski statek. Taki pływający po wodzie. I podjedzie do niego na swym koniu. A turysta Juan Camillo lekkomyślnie postanowi zaimponować pięknej Islandce swoimi jeździeckimi zdolnościami. Jego impulsywne działanie też nie może przynieść dobrych konsekwencji.

Reżyserski i scenariuszowy debiut uznanego islandzkiego aktora Benedikta Erlingssona podciągać można pod wiele gatunków, ale "O koniach i ludziach" najbliżej chyba do czarnej komedii. Jednej z tych, które niespecjalnie do mnie przemawiają. Przesłanie filmu jest takie, że postrzegamy konie jak dzikie zwierzęta, podczas gdy sami możemy być dziksi od nich i istnieje możliwość, że konie mają o ludziach takie zdanie, jakie my o nich.

Film jest mocno pokręcony - kto widział plakat z koniem dosiadającym konia, któremu nie przeszkadza obecność ludzkiego jeźdźca, ten wie, o co chodzi - a jego oglądanie może sprawić kłopot miłośnikom zwierząt. Aż trudno uwierzyć w towarzyszącą napisom końcowym planszę, że cała ekipa to wielcy miłośnicy i posiadacze koni, a żadne ze zwierząt nie ucierpiało przy jego produkcji. Musiały to być konie wytresowane niemal tak dobrze, jak psy w "Białym bogu".

Nie zmienia to faktu, że tylko dla kilku udanych scen i paru szalonych pomysłów nie warto tracić czasu na przypowieści o koniach i ludziach. W tym tygodniu zdecydowanie lepszym wyborem dla łaknących zwierzęcego kina jest węgierski "Biały bóg".

Ocena Film.Gazeta.pl: 2/6

Ocena Gazety Co Jest Grane: 4/6 Bardzo to ciekawa mieszanka wizualno-brzmieniowa i bardzo ciekawy film, choć przeznaczony raczej dla kinowych smakoszy, a nie prostych zjadaczy fabuł - ocenia Paweł Mossakowski.

Zobacz wideo

"O koniach i ludziach", dramat, Islandia, Niemcy, Norwegia 2013, 85 min., reż. Benedikt Erlingsson, występują: Ingvar Eggert Sigurasson, Charlotte Boving

Spędźcie oscarową noc razem z nami. RELACJA NA ŻYWO w Kultura.gazeta.pl startuje tuż przed północą 22 lutego 2015 roku

Więcej o: