Nieprzerwana lekcja muzyki. Dla niektórych problemem może być, że lekcji udzielał będzie film opowiadający o muzyce disco polo, ale ta komedia to zgrabna historia polskiego przemysłu muzycznego i dzikiego kapitalizmu początku lat 90. w wyjątkowo łatwej do przełknięcia pigułce.
Już od pierwszej sceny, kompletnie zagarniającej klimat filmu, wiadomo, z jakim gatunkiem filmowym będziemy mieć w "Disco Polo" do czynienia. I choć western wydaje się średnio polskim filmowcom wychodzić, nie do końca przystający do naszej historii i warunków zestaw filmowych narzędzi sprawdza się tu znakomicie.
Wystarczy zresztą wspomnieć kowboja, reklamującego pierwsze częściowo wolne wybory w Polsce. Już wtedy ktoś znalazł wystarczająco wiele analogii, by zaprzęgnąć symbol Dzikiego Zachodu do działania w ramach polskiej tradycji. Była to też smutna (dla niektórych niekoniecznie) zapowiedź czasów, które dopiero miały nadejść - dzikich lat 90., w których zapanowała w Polsce prawdziwa, kapitalistyczna wolnoamerykanka.
W kinie zdążyliśmy już solidnie przepracować ten okres, choć w ostatnich latach jakby nieco o nim zapomniano. Piotr Mularuk rękawicę podniósł w komediowej, nostalgicznej i nieco komiksowej "Yumie", którą nadal rządziły jednak wyblakłe barwy PRL-u. W filmie Macieja Bochniaka szarość polskiego Dzikiego Zachodu zostaje przepuszczona przez lunaparkową estetykę disco polo. Jest wielobarwnie, jest dynamicznie, jest jarmarcznie.
Twórcy dostrzegają przy tym, że Polska tych czasów to taki mały, jarzący się tandetnymi światłami Las Vegas. Zupełnie naturalne wydaje im się więc wrzucanie co i rusz elementów żywcem wyjętych z westernu i mieszanie ich z elementami naszej rzeczywistości tudzież realiami panującymi w światku disco polo. Nikogo nie powinny więc dziwić szerokie, pustynne drogi, niewolnicy czy nietypowe w tych okolicznościach przyrody zwierzęta. Bohaterowie "Disco Polo" żyją na Dzikim Zachodzie i autorzy filmu z tego korzystają - zwłaszcza że westernowa estetyka naprawdę świetnie wygląda w kinie.
Opowiadanie piosenkami "Disco Polo" samo ma fabułę wyjętą z piosenki. Młody chłopak, który chce podbić świat, dziewczyna, którą chce zdobyć i jej obecny, potężniejszy od niego partner. Na czymś trzeba zasadzić prostą, filmową historię, ale także w temacie discopolowego światka Bochniak i współscenarzysta Mateusz Kościukiewicz z zadowoleniem, ochoczo korzystają z tego, że również środowisko, w którym żyją ich bohaterowie, przypomina arenę zmagań nie do końca uczciwych rewolwerowców.
Chcecie tego czy nie, disco polo to dzisiaj potężny biznes i najbardziej dochodowy gatunek muzyczny w Polsce. Choć współcześnie sytuacja wygląda pewnie nieco lepiej, to w latach 90. było to naprawdę bezwzględne środowisko, władane żelazną ręką przez zaledwie parę osób. Kto w disco polo maczał palce, kto na nim zarabiał i gdzie były wtedy organizacje przestępcze już badano. "Disco Polo" nie opowiada prawdziwej historii i nie zatapia się mocno w mroczniejszą sferę branży, ale można tu dostrzec motywy i tematy, odnoszące się do wydarzeń rzeczywistych. Komedia Bochniaka nie jest filmem biograficznym, ale dobrze ilustruje prawdziwe mechanizmy rządzące raczkującą wtedy branżą (co dotyczy z pewnością wielu dopiero co powstałych i słabo jeszcze regulowanych branż). Nawet jeśli lekko je ugładzono i skondensowano. W prawdziwym światku disco polo były to postaci zdecydowanie mniej sympatyczne od filmowego muzycznego boga, Daniela Polaka (Tomasz Kot). Częściej można było pewnie spotkać przerażających, bliźniaczych, westernowych cyngli, którzy żądają od głównego bohatera pieniędzy za ochronę.
Tym, którzy z rozrzewnieniem westchną na dźwięk słów "wydajemy nową kasetę", polecam też któryś z dokumentów o muzyce disco polo. Świetne jest np. emitowane od czasu do czasu w telewizji "Bara bara" Michała Arabudzkiego i Marii Zmarz-Kaczanowicz z 1996 r.
"Disco Polo" zawiera jeszcze jeden interesujący aspekt, któremu warto się przyjrzeć, choć dla niektórych może to być delikatny spoiler. Film korzysta ze "schematu Martina Scorsesego" w wersji light. Być może jeszcze nigdy podczas oglądania polskiego filmu nie pomyślałem o takiej inspiracji, choć u Bochniaka zostaje ona oczywiście gatunkowo rozwodniona, ponieważ lekka komedia rządzi się swoimi prawami i nie można kazać swojemu bohaterowi za bardzo cierpieć.
Chodzi o uciętą sinusoidę, na którą znajdują się prawie wszyscy bohaterowie, którzy mieli (nie)szczęście trafić pod skrzydła amerykańskiej legendy włoskiego pochodzenia, o schemat od zera do bohater i znowu do zera, jakiego można dopatrzyć się w większości jego gangsterskich filmów, choć ów szablon nakładać można choćby i także na "Wyspę tajemnic". To samo dotyczyło ostatniego, mocno komediowo zabarwionego przeboju Scorsesego, "Wilka z Wall Street".
Podobne losy spotykają Tomka (Dawid Ogrodnik) z "Disco Polo", choć gdyby czuwał nad nim Scorsese, musiałby mieć wyjątkowo dobry dzień, bo głównemu bohaterowi polskiej komedii w cudowny sposób udaje się jeszcze odbić od dna. Ukazanie jego upadku i rehabilitacji wydaje mi się zresztą jedną z nielicznych słabych stron "Disco Polo", bo dzieje się bardzo pospiesznie, w samej końcówce, jak gdyby twórcy czuli, że bohater powinien przejść jeszcze taką drogę, choć niekoniecznie mieli wystarczająco dużo czasu, by go na nią skierować.
No ale, jak mawiał Mirosław Drzewiecki, "Polska to dziki kraj", więc może nawet nie potrafimy w naszym piekiełku urządzić własnym gwiazdom eleganckiej, wiekuistej detronizacji z prawdziwego zdarzenia. A może zawsze jest szansa na powrót? Warto sprawdzić, jak w naszej rzeczywistości szamoce się z tym wilczek znad Wału Miedzeszyńskiego.