Jay postanawia przespać się wreszcie z Hugh. Duży błąd. Po stosunku chłopak informuje nieświadomą ofiarę, że zastawił na nią pułapkę. Niczym w "The Ring", w którym od śmierci uchronić można by się było zwracając kasetę wideo do wypożyczalni, śmiertelna choroba przenoszona jest tu drogą płciową, ale można się od niej uwolnić - wystarczy przespać się z kolejną osobą, by tajemniczy demon (zombie? ghul?) zmienił obiekt swojego pożądania i ruszył w pogoń za nią. Choć pogoń może nie być tu odpowiednim terminem - największą zaletą przybierającej różne postaci zjawy jest to, jak wolno się porusza. Czy Jay znajdzie na nią sposób? Czy zdecyduje się przekazać pałeczkę innej nieświadomej niczego osobie?
Drugi film 40-letniego Davida Roberta Mitchella (cztery lata temu napisał i wyreżyserował komediodramat "The Myth of the American Sleepover") okrzyknięty został jednym z najlepszych filmów grozy ostatnich lat, a może i dziesięcioleci. Coś w tym jest, choć to horror dla widzów, którzy nie lubią horrorów. A przynajmniej nie takich, jakie opanowały kina w ostatnim czasie.
Bardzo mało tu prób zmuszenia odbiorcy do podskoczenia w fotelu. Na szczęście, jest też kilka momentów, w których można zamrzeć bez ruchu i oblać się zimnym potem. Jedna sprytna scena absolutnie mrozi krew w żyłach i sprawia, że człowiek kompletnie nieruchomieje. "Coś za mną chodzi" nie straszy, ale wytwarza niesamowitą atmosferę grozy. Choć podczas seansu szczególnie się nie bałem, to wychodząc z kina kilkakrotnie oglądałem się za siebie, a widząc podejrzanie poruszającego się mężczyznę nieopodal stacji metra, niemal przed nim uskoczyłem. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tak się zachowywał i jest to niewątpliwy sukces filmu.
Niskobudżetowy obraz Mitchella osiągnąłby też sukces na polu środków antykoncepcyjnych, a konkretnie - promujących wstrzemięźliwość. Gwarantuję, że wielu widzom ochota na seks przejdzie kompletnie co najmniej na parę godzin. Przekazywanie zagrożenia metodą kontaktów seksualnych jest oczywistą metaforą AIDS lub innych groźnych schorzeń wenerycznych. Można próbować dogrzebywać się znaczeń jeszcze głębiej i zgadywać, że skoro zjawa często przybiera postać bliskich "zarażonej" osoby, sugeruje to, że coś złego może spotkać nas z ręki kogoś, kogo nigdy byśmy o to nie podejrzewali. Ponadto, pozbycie się choroby możliwe jedynie poprzez przekazanie, czyli odbycie kolejnego kontaktu seksualnego, można próbować odczytywać jako ostrzeżenie przed rozbudzeniem seksualności, której nie da się poskromić.
W główną bohaterkę "Coś za mną chodzi" wciela się Maika Monroe, która występowała wcześniej m.in. w niedawno oglądanym na naszych ekranach "Gościu". Oba filmy mają bardzo dużo wspólnego. "Coś..." wydaje się inspirowane Johnem Carpenterem, też ma ten klawy, modny retro styl i klimatem podobną do "Gościa" ścieżkę dźwiękową. Odpowiedzialny za nią Rich Vreeland, znany szerzej jako Disasterpeace, wykonał kawał przyjemnej i podgrzewającej atmosferę roboty. Od strony wizualnej "Czegoś..." też nie można się do niczego przyczepić.
A jednak, nie sposób przymknąć oczu (choć wielu sympatyków filmu zdaje się to robić) na spore logiczne dziury, których kulminacja następuje w bezdennie głupim trzecim akcie, o którym napisać wiele nie mogę, aby nie zdradzać istotnych szczegółów fabuły. Najważniejsza scena finału jest jednak koszmarnym nieporozumieniem. Szkoda, że Mitchell wymarzył sobie takie coś, co na myśl przywiodło mi kiepściutkiego "Człowieka widmo" z Kevinem Baconem. A może po prostu sam nie miał pojęcia, jak kilka rzeczy można by wytłumaczyć.
W kategorii filmów grozy, "Coś za mną chodzi" najbliżej do ubiegłorocznego "Babadooka". Oba są nietypowymi horrorami i choć dzieło Jennifer Kent jest od omawianego filmu o klasę lepsze, to "Coś..." rzeczywiście jest w swoim gatunku jednym z najlepszych dzieł, jakie dane nam było obejrzeć w ostatnich latach.