Disney jest dziś najmądrzej zarządzaną wśród wielkich korporacji produkujących filmy. Jakoś trudno mi uwierzyć, aby zaistnienie Disneyleaks było w ogóle możliwe. Dlatego, że mają lepsze zabezpieczenia sieci? Bo to magiczna kraina, gdzie nikt nie wyżywa się na innych na łamach wewnętrznej korespondencji? A może pracownicy Disneya są zwyczajnie mądrzejsi i gwiazdy oraz siebie nawzajem obrażają tylko na bardzo bezpiecznych i prywatnych liniach? Nieważne, która opcja jest prawdziwa, ale tak jest.
Na braku smakowitych afer w stylu tej, która dotknęła parę miesięcy temu Sony, mądre prowadzenie firmy się nie kończy. Oto, dlaczego nikt inny nie myśli tak, jak decydenci w Disneyu.
Walt Disney wymyślił/ukradł/wynajął/kupił za bezcen (niepotrzebne skreślić) mnóstwo fantastycznych bohaterów. Jego następcy też wyprodukowali parę klasyków, weźmy chociażby "Króla lwa" czy "Toy Story". Co można zrobić w tych postmodernistycznych czasach, aby nie zostać oskarżonym o odstawanie od współczesnych standardów i nadmierną infantylizację własnych wytworów? Jak sprytnie przeprowadzić recykling własnych zasobów, ale nie serwować widzom ponownie tego samego?
W Disneyu zaczęli o tym poważnie myśleć kilka lat temu. Początki były trudne. "Alicja w Krainie Czarów" okazała się wizualnie olśniewająca, ale poza tym kompletnie nijaka. "Oz: wielki i potężny" był równie miałką próbą dopisania prologu do historii "Czarnoksiężnika z Oz". Jeśli nie liczyć tych dwóch wpadek - jakościowych, bo biznesowo oba filmy poradziły sobie całkiem nieźle (zwłaszcza "Alicja...", która właśnie zaczęła przygotowywać się do kontynuacji) - kolejne próby ożywienia starych hitów okazują się strzałami w dziesiątkę (choć nie zawsze rozbijają bank - "Jeździec znikąd", czyli "Piraci z Karaibów na Lądzie", zrobił przecież klapę, choć był dojrzałym, interesującym, widowiskowym przygodowym westernem). Tym lepiej, że Disney nie zawraca z raz obranej drogi i obstaje przy produkcji filmów odważniejszych, mroczniejszych, mniej cukierkowych (wspomniany "Jeździec..." czy "Tajemnice lasu").
Nowy kierunek rozwoju wytwórni obejmuje produkcję rewizjonistycznych wersji Disneyowskiej klasyki. Tu też jest kilka dróg postępowania: można opowiedzieć historię Śpiącej Królewny na nowo, czyniąc ją bardziej niejednoznaczną, zmieniając wizerunek Wiedźmy i zdradzając przy tym ambicje zostania nowymi - mimo wszystko, ciut łagodniejszymi - braćmi Grimm. Można wziąć swoją produkcję sprzed lat... i nakręcić film o jego kręceniu (niewystarczająco docenione "Ratując Pana Banksa", opowiadające o kulisach powstawania ekranizacji Mary Poppins - być może lepsze nawet od filmu, bez którego "Pan Banks" nie mógłby powstać). Zapowiedziani są też m.in. "Giganci", czyli animacja luźno oparta na baśni o Jasiu i magicznej fasoli.
Najważniejsze jest jednak wprowadzenie zróżnicowania. Gdyby ta strategia miała się nie powieść, trzeba mieć w zanadrzu coś, co pozwoliłoby zrekompensować ewentualne straty. I tu z pomocą przychodzi... stara klasyka.
Gdy już wydawało się, że Disney kompletnie zmienia strategię, do kin wchodzi "Kopciuszek" - wersja tak tradycjonalistyczna, że bardziej się nie da. Po jego zobaczeniu, jasny stał się dobór reżysera i jego wizji. Pierwszą przymierzaną do jego stołka osobą był Mark Romanek, odpowiedzialny za ekranizację "Nie opuszczaj mnie" - fantastycznonaukowej powieści o hodowanych na organy nastolatkach. Nietrudno się domyślić, że w koncepcji Romanka szczęśliwe zakończenie historii Kopciuszka miało nie być możliwe. A Disney chciał dokonać kolejnego błyskawicznego zwrotu o 180 stopni i wszystkich, którzy zaczęli się przyzwyczajać do nowego kierunku rozwoju, zaskoczyć innym niebezpiecznym ruchem - "Kopciuszkiem" uroczym i pełnym dobra, który w tych cynicznych czasach wielu może wydawać się niedorzecznie naiwny.
Doświadczony adaptator Szekspira Kenneth Branagh umiał jednak podbudować cukierkową dobroć na tyle mocno, by baśń stała się prawdopodobna, a opowiedzenie jej w możliwie najbardziej tradycyjny sposób, w kontekście ostatnich prób Disneya, okazało się zaskakująco świeże i niemal odkrywcze. Kolejny niesamowity sukces, odniesiony pozornie niewielkim kosztem. Tylko po co znowu oglądać staromodnego Kopciucha, skoro dopiero co widziało się wariację na jego temat w "Tajemnicach lasu"? Co jeśli nieświadomy tego jak dobry seans go omija widz zwyczajnie nie ma ochoty na "Kopciuszka"? Studio sprytnie kusi go możliwością obejrzenia przed daniem głównym krótkometrażówki ze świata "Krainy lodu". Znajdzie się sporo takich, którzy nie będą w stanie się oprzeć i niejako przy okazji odkryją, jak dobrym filmem jest nowy "Kopciuszek". A kasa będzie się zgadzać.
Przczytaj recenzję filmu "Kopciuszek" >>
Sukces jakościowy już mamy, komercyjny prawdopodobnie też przyjdzie. To utwierdzi studio w przekonaniu, że kwestionowany przez część krytyków, branżowych mediów czy widzów pomysł, by w kolejnych latach przedstawić też - prawdopodobnie świetnie obsadzone - aktorskie wersje "Księgi Dżungli" czy "Pięknej i Bestii" (plotkuje się też o "Małej Syrence"!) pomysł jest dobry. Wątpiący też powinni zmienić zdanie.
Na wszelki wypadek, pomysły ryzykowane podpierane będą pewniakami - kolejnymi odsłonami "Toy Story", "Krainy lodu, "Gdzie jest Nemo?", a także "Moaną", nazywaną - być może na wyrost - nową "Pocahontas". Niektóre z ww. pozycji to dla niektórych kinomanów część bardzo już odległego dzieciństwa. Można się spodziewać, że i oni ochoczo popędzą do kin, by przeżyć młodość na nowo, a Disneyowi uda się wygrać na ich nostalgii.
Nie mówilibyśmy dzisiaj o tak silnej pozycji i ofercie Disneya, gdyby nie fenomenalne decyzje biznesowe, podejmowane przez zarząd pod dowództwem Boba Igera. Mający dziś bardzo dobre kontakty z Apple Iger został prezesem Disneya w 2000 r. (pół roku temu przedłużono jego kontrakt do 2018 r.), a pięć lat później objął także funkcję dyrektora naczelnego po coraz mocniej krytykowanym Michaelu Eisnerze. Gdy Iger zobaczył, że dobre stosunki Disneya z Pixarem należą już do przeszłości, postanowił uratować współpracę za wszelką cenę i... przejął konkurencyjne studio (za 7,4 mld dol). Trzy lata później, w 2009 r., Iger doprowadził do finalizacji kolejnej umowy, która miała okazać się strzałem w dziesiątkę - doprowadził do przejęcia Marvel Entertainment za 4,24 mld dol.
Abstrahując od telewizyjnych odnóg Marvela i jego wszelkich innych biznesów, filmy z tego komiksowego uniwersum przynoszą Disneyowi krociowe zyski. Do dziś - wliczając w to też produkcje Sony czy Foksa - obrazy te zarobiły w sumie prawie 17 miliardów dolarów (a kwota ta sukcesywnie będzie się przecież powiększać). Jeśli ograniczyć się tylko do filmów z tzw. Filmowego Uniwersum, które zapoczątkowane zostało przy okazji "Iron Mana" (czyli poza nawias wyrzucimy m.in. "Wielką Szóstkę", która właśnie została - po "Krainie lodu" i "Królu lwie" - trzecią najbardziej dochodową animacją w historii Disneya), to przychód z nich zbliża się do siedmiu miliardów dolarów. Więcej w historii zarobiła jedynie seria filmów o Harry'm Potterze i choć Warner Bros. stara się o nią walczyć, to perspektywy rozwoju (obecnie w planach: "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" w co najmniej trzech częściach) są w jej przypadku zdecydowanie mniejsze. Jeżeli Filmowe Uniwersum Marvela nie przebije tego rekordu nadchodzącymi "Avengers: czasem Ultrona", to ich triumf powinien przypieczętować mający premierę w lipcu "Ant-Man".
Mimo fantastycznych wyników trylogii Batmana od Christophera Nolana, WB i trzymany przez nich w garści DC Comics nie nadąża za Marvelem. A przecież nie ma w tej chwili nic popularniejszego od kina superbohaterskiego.
No chyba że jedno z największych uniwersów w historii, czyli stworzone przez George'a Lucasa "Gwiezdne wojny"? Ostatnim genialnym ruchem Igera było dokupienie do pęczniejącego zestawu zabawek spółki Lucasfilm w grudniu 2012 r. za ok. 4,06 mld dol. Zapomnijmy o tym, że w pakiecie Disney dostał producenta gier wideo czy odpowiedzialne za efekty specjalne Industrial Light & Magic - najważniejsze dla świata fanów serii oraz kinomanów było ogłoszenie etapu przygotowywania trzech finałowych epizodów "Gwiezdnych wojen". W Disneyu musieliby jednak pozamieniać się z Vaderem na hełmy, by nie planować od razu dziesiątków filmów, na wzór sprawdzony już w świecie Marvela. Poza trzema kanonicznymi częściami "GW", od razu oficjalnie ogłoszono plany stworzenia kilku spin-offów.
"Gwiezdne wojny". Spin-off z Felicity Jones będzie zatytułowany "Star Wars: Rogue One" >>
Powoli zaczynają wychodzić na jaw ich szczegóły, interesujące zarówno z komercyjnego jak i artystycznego punktu widzenia - Rian Johnson ("Looper - pętla czasu") wyreżyserować ma "Epizod VIII" i być może także kolejny, a jeszcze mniej sprawdzony Josh Trank (nakręcił nadchodzącą "Fantastyczną Czwórkę") zrobi jeden z filmów osobnych (czyżby Disney, na wszelki wypadek, próbował pozbawić go możliwości zrobienia kontynuacji, tak jak "Epizodem VII" odciągnął J.J.'a Abramsa od trzeciego "Star Treka"?). Do tego pojawiły się nowe szczegóły na temat pierwszego z obrazów pobocznych - film kręcony przez Garetha Edwardsa ("Godzilla") nosić będzie tytuł "Star Wars: Rogue One", scenariusz napisze Chris Weitz ("Mrówka Z", "Był sobie chłopiec", a także nowiutki "Kopciuszek"), a wystąpi Felicity Jones, która wystrzeliła ostatnio przy okazji "Teorii wszystkiego".
Czy Disney, który jednego miesiąca zaprosić może do kin na film o wyzwolonej baśniowej księżniczce, która książętom się już nie kłania, w kolejnym miesiącu pokazać lekko tylko zmienioną wersję "Pięknej i Bestii", a następnie zaserwować nowych "Avengers" i historię początków kariery Hana Solo, w międzyczasie zrzucając niespodziewaną bombę w rodzaju nowego "Króla lwa", ma prawo czegokolwiek się dziś obawiać (zwłaszcza jeśli utrzyma zachowywany w ostatnich latach poziom artystyczny swoich produkcji)?. Z pewnością, nie. Możemy tylko zastanawiać się, jakie wielki przejęcie zorganizuje następnym razem.
źródło: Okazje.info