Jedną z głównych gwiazd filmowej części tegorocznego festiwalu South By Southwest jest Mark Duplass, postać niemal symboliczna dla współczesnego kina indie. Artysta, który od samego początku swojej kariery kontestuje system i jego reguły, choć jednocześnie przecież jest kolejnym wcieleniem fundamentalnego dla "amerykańskiego snu" modelu self-made mana, który przeszedł drogę od pucybuta do milionera. Jako gość specjalny festiwalu, zaprezentował porywający i błyskotliwy wykład o tym, jak zrobić karierę w biznesie filmowym, a jednocześnie pozostać sobą.
Pierwszy większy projekt Duplassa - melancholijna komedia "The Puffy Chair" - okazał się sporym przebojem, a dziś jest kamieniem milowym w historii nowego amerykańskiego kina niezależnego. Sam Duplass, bardzo często współpracujący ze swoim bratem Jayem, stał się ważną postacią środowiska związanego z gatunkiem zwanym mumble-core. A w ostatnich latach, podobnie jak kilkoro innych wywodzących się z niego artystów, z Gretą Gerwig na czele, z powodzeniem radzi sobie na znacznie szerszych wodach komercyjnego kina.
Znany jest przede wszystkim jako aktor - w Polsce zobaczyć go można było przede wszystkim w filmie "Siostra twojej siostry". Jest jednak także scenarzystą, a ostatnio - producentem. Fanom seriali znany jest głównie za sprawą własnego projektu, zatytułowanego "Bliskość".
Swoje festiwalowe wystąpienie Duplass postanowił poświecić radom dotyczącym tego, jak zrobić karierę w branży filmowej. Oparł je na często powtarzanym w filmowej branży powiedzeniu, że "grube ryby już pukają do twoich drzwi". I na każdym kroku udowadniał, że nie pukają. I że w ogóle nie trzeba się tym przejmować, tylko konsekwentnie robić swoje, po swojemu.
- W branży filmowej nie ma błyskawicznych, łatwych karier - mówił Duplass. - Liczy się ciężka praca i lut szczęścia. I, jeszcze raz, ciężka praca. Najlepiej zaczynać od tego, że kręci się w weekendy filmy ze znajomymi. To oczywiście zabawa, ale także znakomita lekcja. Nie ma sensu od samego początku silić się na jakieś większe, ambitne projekty. Lepiej skupić się na drobnych celach. Wiem, co mówię: pierwszy projekt, który przygotowałem z bratem, to była wymyślna i pretensjonalna opowieść o biegaczu-amatorze z małego miasta, który chce trafić do narodowej drużyny lekkoatletycznej. Wpakowaliśmy w nią mnóstwo czasu, sporo pieniędzy i energii i nic z tego nie wyszło. O mały włos nie poddaliśmy się wtedy zupełnie.
Na szczęście postanowiliśmy zacząć jeszcze raz, tym razem zupełnie inaczej. Mieliśmy wtedy do dyspozycji tylko starą kamerę rodziców, która nie dość, że była kiepska, na dodatek miała uszkodzoną matrycę, więc kilka pikseli było zupełnie czarnych. Powiedziałem do Jaya: słuchaj, idę do sklepu po kartę pamięci, a ty w tym czasie przygotuj jakiś pomysł na film.
Po dwudziestu minutach byłem z powrotem i zapytałem, gdzie scenariusz. Jay zaskoczył mnie wtedy podwójnie: nie dość, że rzeczywiście wymyślił w tym czasie film, na dodatek - to był znakomity pomysł, idealnie oddający cały, zabawny dramat naszej ówczesnej sytuacji życiowej. "Słuchaj - powiedział Jay - pomyślałem o scenie, w której próbujesz nagrać powitanie na automatycznej sekretarce i po sto czterdziestej nieudanej próbie wpadasz w poważną depresję".
Stwierdziłem, że to znakomity pomysł, ustawiliśmy kamerę, nagrałyśmy dwadzieścia minut materiału, z którego wycięliśmy w montażu ponad połowę i tak powstał nasz pierwszy film. Zaczęliśmy go pokazywać znajomym, część była zachwycona, reszta - raczej narzekała. Od jednych i od drugich uczyliśmy się dużo na temat tego, jak to, co robimy, działa na widza. To było bezcenne i wykorzystywaliśmy tę wiedzę w kolejnych projektach.
Kolejny etap to próby wciskania naszych filmów krótkometrażowych na wszelkie festiwale, o których tylko zdołaliśmy się dowiedzieć. Czasem się udało - organizatorzy decydowali się pokazywać nasze produkcje, czasem - musieliśmy godzić się z porażkami. I tu ważna rada dla młodych filmowców: kiedy kręcicie pierwsze filmy, skupcie się na krótkich metrażach i na filmach o charakterze komediowym - one się zdecydowanie najlepiej sprawdzają na festiwalach.
To jest ważny moment: trzeba starać się jeździć na wszystkie imprezy, gdzie będą pokazywane nasze filmy, rozmawiać z ludźmi po projekcji, pracować nad tym, żeby zawrzeć jak najwięcej znajomości, pytać widzów o wrażenia. To będzie świetne przygotowanie do dalszych projektów, a zwłaszcza - do pierwszego filmu pełnometrażowego. Bo to jest właśnie moment, w którym można zacząć o nim myśleć na poważnie.
Tu kolejna ważna rada: warto wtedy mieć jakąś pracę i za nic z niej nie rezygnować - to jeszcze nie jest ten moment, kiedy zacznie się zarabiać na filmach. Mało tego - do tego momentu będzie z tego punktu jeszcze naprawdę daleko. Bardzo nie radzę też studiować reżyserii czy innych kierunków związanych z filmem. Polecam raczej filologię hiszpańską czy chińską albo jeszcze inną. Mówię serio, dzięki takiemu wykształceniu można łatwo znaleźć elastyczną pracę, a to pozwoli skupić się debiutanckim filmie.
- Kiedy zdecydujecie się już na podejście do filmu pełnometrażowego - opowiadał dalej Duplass - będziecie się musieli przygotować na co najmniej rok bardzo dużych wyrzeczeń i wydatków, na które nigdy nie ma wystarczającej ilości pieniędzy. Ale mam kilka rad na ten trudny czas. Po pierwsze - nie miejmy złudzeń, ten film nie może się dziać w kosmosie albo w przeszłości. Nie będzie pieniędzy na dekoracje ani kostiumy.
My, kiedy zabieraliśmy się za "The Puffy Chair" wiedzieliśmy, że mamy do dyspozycji: dwa mieszkania, dwa identyczne fotele, z których jeden chcieliśmy spalić, bo wydawało nam się to znakomitą, bardzo fotogeniczną i przejmującą sceną i vana - grałem wtedy w zespole i jeździliśmy nim na trasy. Siłą rzeczy nakręciliśmy więc po części film dziejący się w zwykłych domach zwykłych ludzi, a po części - kino drogi, skoro mieliśmy vana warto go przecież było wykorzystać.
Po drugie - jest kilka prostych, choć oczywiście niezbyt chwalebnych, sposobów na ograniczanie kosztów. Nie płacimy naszym znajomym, których prosimy o pomoc w filmie, zapłacimy im w przyszłości, jak już wyjdziemy na prostą. "Kupujemy" sprzęt: kamery, mikrofony, oświetlenie, w sklepach, w których można zwracać towar w ciągu trzydziestu dni. I tyle czasu musi nam wystarczyć na zdjęcia, po których zakończeniu wszystko oddajemy z powrotem.
Mamy film pełnometrażowy. To jest wielki sukces, teraz trzeba umieć go zdyskontować. W tym momencie powinien pojawić się agent. I w tym momencie - jeśli nasz film jest dobry - usłyszymy po raz pierwszy sakramentalne słowa, te o "grubych rybach pukających do drzwi". Umówmy się: nie pukają. Nie żądajmy od niego cudów. Poprośmy tylko o jedno: żeby pokazał film wszystkim swoim znajomym aktorom. To nam daje szanse, że obejrzy go któryś z tych, którzy dobrze się zapowiadali, a potem trafili do serialu - świetnie zarabiają, ale wiedzą, że robią coś zdecydowanie poniżej swoich możliwości. Są bogaci i sfrustrowani i bardzo chętnie przyjmą od was propozycję zagrania w waszym kolejnym filmie.
To jest ważny moment - robicie drugi film. Może będzie lepszy od pierwszego, może nie, ale jedno jest pewne - będzie w nim grał wielki serialowy gwiazdor. A to z miejsca nakręci sprzedaż. I znów od swojego agenta usłyszycie o grubych rybach za drzwiami.
Tu kolejna ważna rada - nie bójcie się sprzedawać filmu w systemie "video-on-demand". Naprawdę nie musicie się upierać przy tradycyjnej dystrybucji kinowej. Umówmy się: zależy wam na przedpołudniowych seansach przy pustej sali? Dzięki możliwości oglądania w domu, wasz film trafi do o wiele większej liczby widzów, a do waszej kieszeni trafi o wiele większa kwota.
- Kolejny etap - ciągnął Duplass, ewidentnie nawiązując do swojej własnej kariery - to moment, w którym siadacie i piszecie swój własny serial dla telewizji. Namawiacie aktora, który zagrał w waszym drugim filmie, namawiacie któregoś z jego równie słynnych jak on, równie bogatych i równie sfrustrowanych przyjaciół, którzy pozazdrościli mu roli w waszym filmie, namawiacie wreszcie którąś z progresywnych i znudzonych powtarzającymi się nieustannie pomysłami stację telewizyjną, żeby to kupiła.
I to jest właśnie ten moment, w którym wygrywacie. Pieniądze wpadają do kieszeni, możecie się wreszcie rozliczyć w przyjaciółmi, którym nie płaciliście od lat, a którzy wiernie pracowali z wami przy kolejnych filmach, możecie nawet pomóc im zrealizować ich własne pomysły, stając się producentami ich filmów.
Wasz agent znów próbuje wam powiedzieć, że grube ryby stoją pod waszymi drzwiami. Ale wy wtedy możecie już sobie pozwolić na zupełnie inne podejście: zastanowić się, czy naprawdę chcecie mieć z nimi cokolwiek wspólnego i robić filmy pod ich dyktando, czy raczej iść dalej swoją drogą i robić to, co wam się żywnie podoba. I wtedy uświadamiacie sobie bardzo przełomową rzecz: sami zostaliście grubymi rybami.
We wtorek wieczorem jury filmowej części festiwalu w Austin przyznało nagrody najlepszym, pokazywanym w konkursie, filmom - kilku młodych filmowców stanęło dzięki temu na najlepszej drodze na tym, żeby zostać grubymi rybami. W najważniejszych kategoriach laury zdobyli: Trey Edward Shults za swój reżyserski debiut "Krisha", Benjamin Dickinson za "Creative Control" i Scott Christopherson i Brad Barber za film "Peace Officer".
"Krisha" - podobnie jak wielokrotnie nagradzany w ostatnim czasie film "Whiplash" - to dłuższa wersja odnoszącego wcześniej sukcesy (w tym także na festiwalu SXSW w ubiegłym roku) filmu krótkometrażowego. To opowieść o dziewczynie walczącej z nałogiem, która po latach abstynencji próbuje wrócić na łono rodziny.
"Creative Control" to opowieść dziejąca się niedalekiej przyszłości, znakomicie rezonująca z problematyką poruszaną na części festiwalu SXSW poświęconej nowym technologiom - główny bohater, zauroczony żoną swojego najlepszego przyjaciela, tworzy jej wirtualny awatar. "Peace Officer" natomiast, zwycięzca w kategorii filmu dokumentalnego, opowiada o amerykańskiej policji, która coraz bardziej zaczyna przypominać wojsko.