Poznajcie niemieckie małżeństwo z małą córeczką. Uwe (David Zimmerschied) jest policjantem, Christine (Alexandra Finder) zajmuje się domem i opieką nad Clarą. Trzygodzinna "Żona policjanta" to podglądanie ich codziennego życia - wspólnych posiłków, oglądania telewizji, seksu lub jego braku, zabaw matki z córką i znęcającego się nad żoną Uwego.
Film Philipa Groeninga ("Wielka cisza") zajmuje się jakże istotnym tematem przemocy domowej. I to tej zupełnie niespodziewanej, w przypadku odkrycia której słyszy się potem "kto by pomyślał, to było takie dobre i szczęśliwe małżeństwo". Tej, w której ofiara czasami czuje się winna. To film, do którego trafiło kilka niezłych scen.
Co z tego, skoro "Żona policjanta" pada pod ciężarem przeogromnej pretensjonalności i własnego przekonania o byciu wielkim dziełem. Na obraz składa się 59 parominutowych scen, przedstawiających jedno konkretne wydarzenie (może to być wybuch wściekłości Uwego, ale też pojedyncze zbliżenie na Clarę albo zaledwie parosekundowa panorama okolicy lub zbliżenie na przebiegającego gdzieś lisa). Każdą ze scen zamyka wolno pojawiająca się plansza z napisem "Koniec Rozdziału X", po której dostajemy kolejną o treści "Początek Rozdziału X". Nie sceny, lecz rozdziału - z tak wielkim dziełem obcujemy! Gdyby wyrzucić tę wątpliwej jakości błyskotkę, całość stałaby się krótsza o blisko pół godziny. To i tak by niczego nie uratowało, bo już po kilku scenach wiemy dobrze, o co w filmie i filmowi chodzi, w związku z czym "Żona policjanta" jest o połowę za długa.
Podczas pokazu prasowego niemieckiego dramatu, który dostał Specjalną Nagrodę Jury na 70. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji, salę opuściła połowa dziennikarzy. Byłem w grupie, która wytrwała do końca, bo traktowałem to jako obowiązek. Łatwo nie było. Na płatnych seansach współczynnik wyjść będzie pewnie jeszcze większy. A najlepiej w ogóle nie wydać pieniędzy na bilet, niż je wydać i potem zmuszać się do ich "wysiedzenia" - to będzie piekielnie trudne zadanie.