To miał być familijny film o zwierzętach. Ale po latach widać strach aktorów, prawdziwą krew, ból, rozszarpane ciała [PROSTO Z SXSW]

Na festiwalu South By South West w Austin w Teksasie odbyła się światowa premiera odnowionej wersji amerykańskiego filmu z 1981 roku, zatytułowanego ?Roar?. Jego twórcy stworzyli film jako fabułę. Ale po latach obraz ogląda się jako mrożący krew w żyłach dokument. Aktorzy rekrutowali się spośród członków rodziny producenta i byli zmuszeni do życia z dzikimi zwierzętami. Nie sposób nie zauważyć przerażenia na ich twarzach!

Dzieje powstawania "Roar" to jedna z tych niezliczonych hollywoodzkich historii, tak niesamowitych, że niemal nie chce się w nie wierzyć. Tyle tylko, że wydarzyły się naprawdę.

Żył z rodziną i stadem... lwów, tygrysów i pum

To z pozoru zwykły, banalny wręcz film familijny. Opowiada o badaczu dzikich zwierząt, a głównie - wielkich kotów, żyjącym w Afryce, w ogromnym domu, w którym pracuje i prowadzi swoje badania, dzieląc go z... nader licznym stadem lwów, tygrysów i pum. Po kilku latach rozłąki w odwiedziny przyjeżdża do niego rodzina: żona i trójka nastoletnich dzieci.

Goście, przez nieporozumienie, mijają się z gospodarzem, który wyjeżdża przywitać ich na lotnisku i w rezultacie trafiają do domu pod jego nieobecność. Nieobeznani jak postępować z nietypowymi lokatorami, przez dużą część filmu toczą z nimi prawdziwą bitwę, której kulminacyjnymi punktami są: skok na motorze z dachu domu i całkowita destrukcja małej łódki przez słonia - nieoczekiwanego sprzymierzeńca wielkich kotów. Nie mogło oczywiście zabraknąć także pobocznego wątku bardzo złych ludzi - przeciwników głównego bohatera, którzy planują odstrzał zwierząt z jego niezwykłego stada.

Humanitarne traktowanie czteronożnych aktorów. A ludzie?

Wielkie koty są pełnoprawnymi bohaterami tego filmu. Co więcej - nie tylko występują przed kamerą, ale swoimi nie do końca kontrolowanymi zachowaniami na tyle wpłynęły na jego scenariusz, że twórcy "Roar" postanowili umieścić je w czołówce jako jego współtwórców. Choć w kilku scenach z przebiegu akcji wynika wyraźnie, że zwierzęta doznawały poważnych obrażeń, udało się je nakręcić w taki sposób, żeby żadnemu nie stała się krzywda. Twórcy filmu w czołówce prezentują nawet dumnie zaświadczenie amerykańskiego instytutu ochrony zwierząt, który przyznał im świadectwo humanitarnego traktowania czteronożnych aktorów.

Zapomnieli jednak wspomnieć o dość istotnej sprawie: zwierzęta - nie, ale na planie dość mocno ucierpieli pracujący tam ludzie. Podczas produkcji filmu 70 osób odniosło obrażenia, aktorzy grający główne role trafili do szpitala, żeby leczyć poważne urazy: grająca żonę głównego bohatera Tippi Hedren musiała przejść operację uszkodzonej lwimi pazurami twarzy, w rozrywane nieustannie rany na nogach Noela Marshalla wdała się gangrena.

Niezamierzony dokument obcowania ze zwierzętami

Oglądając ten film dziś, po wielu latach od jego powstania, nie sposób nie patrzeć nań w zupełnie inny sposób niż ten, który był intencją jego twórców. Na dalszy plan schodzi prościutka, pretekstowa akcja, a obraz z familijnej fabuły staje się raczej niezamierzonym dokumentem, pokazującym piękno dzikich zwierząt, ale zarazem prostą prawdę, znaną bardzo dobrze choćby od czasu słynnego dokumentu Wernera Herzoga "Grizzly Man": człowiek i dzikie zwierzęta może nie muszą być śmiertelnymi wrogami, ale z pewnością nie są stworzone po to, żeby żyć razem.

Niemal każda scena filmu przynosi bowiem obrazy iście zaskakujące swoim naturalizmem i brutalnością. Nawet jeśli - a z pewnością tak było - twórcy starali się nie umieszczać w filmie najbardziej drastycznych ujęć, to co do niego trafiło potrafi potężnie przerazić (a jednocześnie w szelmowski sposób niezmiernie bawi).

Krew, prawdziwa krew, leje się tu litrami, ubrania aktorów idą w strzępy, ich ciała zdobią ślady licznych zadrapań. Kamera nie raz uchwyciła ich przerażenie, nerwowe rozglądanie się na boki, czy któreś z wszechobecnych wokół zwierząt nie zamierza akurat zaatakować, grymasy bólu, kiedy atak wreszcie następuje.

Oglądanie "Roar" w ten sposób, staje się doświadczeniem zupełnie niezwykłym. Kiedy przekroczona zostaje granica między banalną fikcją, a bolesną prawdą, między klasyczną aktorską grą, a rozpaczliwymi próbami robienia dobrej miny do pełnej cierpienia gry, widzowi zapiera dech, a nieuchronny w wielu momentach śmiech, zamiera na ustach.

10 lat przygotowań i projekt bez względu na wszystko

"Roar" to film, który dziś niezwykły wydaje się także z jeszcze jednego powodu: jako realizacja marzenia, a może raczej - ratowania za wszelką cenę projektu z góry skazanego na spektakularną porażkę. Wymyślił go producent, reżyser i aktor Noel Marshall, znany przede wszystkim jako producent słynnego już w swoich czasach, a dziś niemal kultowego horroru "Egzorcysta". Chcąc pokazać piękno natury i zwrócić uwagę na niecny proceder zabijania dzikich zwierząt przez afrykańskich kłusowników, a potem sprzedawania trofeów zachodnim turystom, postanowił nakręcić film z udziałem żywych lwów i tygrysów.

Specjaliści od wielkich kotów, z którymi konsultował ten projekt, pukali się w głowę, ale wizjoner nie poddawał się: przez wiele lat mieszkał wraz z rodziną w towarzystwie dzikich zwierząt, żeby przyzwyczaić je do obecności człowieka. Potem cała rodzina została zresztą obsadzona w filmie - grająca jego żonę Hedren rzeczywiście była jego żoną, a trójkę dzieci grały ich prawdziwe dzieci, w tym przyszła hollywódzka gwiazda, Melanie Griffith. Każdy kolejny etap produkcji przynosił jednoznaczne sygnały, że projekt jest co najmniej ryzykowny, jeśli nie wręcz otwarcie niebezpieczny.

Ale Marshall kontynuował prace bez względu na wszystko. Ostatecznie film trafił na ekrany w 1981 roku po dziesięciu latach przygotowań. Ostateczny koszt jego produkcji zamknął się w 17 milionach dolarów, podczas gdy podczas swej obecności na ekranach kinowych zarobił tylko 2 miliony.

Podczas premierowej projekcji nowej wersji filmu, pomysłodawcy jego dzisiejszego powrotu na ekrany z firmy Drafthouse Films, dworowali sobie ze stawianego w Austin na piedestale Richarda Linklatera i jego filmu "Boyhood": "co to za sztuka, kręcić przez dwanaście lat film z ludźmi, spróbujcie kręcić przez dziesięć lat film z dzikimi zwierzętami".

Więcej o: