System
Związek Radziecki, twarde rządy Stalina. Jak powie wam hasło reklamowe filmu i każdy oficer Służby Bezpieczeństwa: w raju nie ma zbrodni. Gdy koło torów kolejowych zostaje znalezione ciało małego synka jednego z funkcjonariuszy (znany m.in. z "Szybkiego Cashu" Fares Fares), od razu wiadomo, że odpowiedzialny za tę tragedię jest przejeżdżający tamtędy pociąg, a nie jakiś przerażający pedofil...
Kolega ojca zamordowanego, porucznik Leo Demidow (Tom Hardy), wbrew zdrowemu rozsądkowi podejmuje trop. Na tym skorzystać może nienawidzący go współpracownik, Wasilij (Joel Kinnaman). Wspomnieć wypada także o tajemniczej żonie Demidowa, Raisie (Noomi Rapace), a wszyscy oni stanowią zaledwie wierzchołek góry intryg, do utkania której reżyser Daniel Espinosa ("Safe House", "Szybki cash") zaprosił jeszcze cały stosik gwiazd (Gary Oldman, Jason Clarke, Vincent Cassel, Charles Dance, Nikolaj Lie Kaas, Paddy Considine oraz wcielająca się w małą rólkę matki zamordowanego Agnieszka Grochowska).
"System" oparty jest na pierwszym tomie książkowej trylogii autorstwa Toma Roba Smitha, którego zainspirowały zbrodnie Andrieja Czikatiły - "Rzeźnika z Rostowa - działającego nieco później, bo w latach 70. i 80. Powieść "Child 44" była w Polsce wydana pod tytułem "Ofiara 44". Zapewne ze względu na zbytnie podobieństwo do świeżego jeszcze "Miasta 44", krajowy dystrybutor postawił na skojarzenie ze stalinowskim "systemem".
Adaptacją powieści zajął się Richard Price, ostatnio pracujący głównie przy policyjnych serialach. Wcześniej na filmy przerobił powieściowe pierwowzory "Koloru pieniędzy" czy "Ślepego zaułku" i napisał scenariusz do "Okupu" z Melem Gibsonem.
Międzynarodowa obsada mówi w filmie po angielsku, z silnym rosyjskim akcentem, co części widzów może wydać się rozwiązaniem przedobrzonym, ale aktorzy robią to na tyle zgrabnie, że nie przeszkadza w taki sposób, w jaki mogło irytować np. w "Złodziejce książek". Podobnie jest z całością - niby widzimy, że to tylko znani aktorzy w radzieckich mundurach, ale jesteśmy w stanie wciągnąć się w tę historię. Może główny wątek kryminalny nie jest arcydziełem, ale wszystko, co dzieje się dookoła bohaterów i składa się na ich świat, sprawia, że cały film wznosi się na wyższy poziom i łatwo w tutejszą rzeczywistość wsiąknąć. Jest tu wystarczająco wiele interesujących momentów, by wybaczyć filmowi zbyt hollywoodzki finał. "System" to bardzo rzetelna robota. Arcydziełem nie jest, ale powinien zaspokoić apetyt miłośników thrillerów i kryminałów.
Karski i władcy ludzkości
Jan Karski to chyba wciąż jedna z najmniej znanych spośród najważniejszych i najwspanialszych postaci nowożytnej historii Polski (i świata). Każda okazja jest dobra, by doświadczyć wrażenia obcowania z Karskim i dowiedzieć się o nim czegoś więcej, więc jeśli emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego kojarzycie słabo lub wcale, "Karski i władcy ludzkości" to znakomita okazja, by ów stan zmienić.
Karski przeżył wszystkie możliwe szpiegowskie przygody - szmuglowanie mikrofilmów, tortury, ucieczkę z łap gestapo... Jego najważniejszą misją było jednak dotarcie z raportem z okupowanej Polski do najwyższych władz państw zachodnich. Przywódcy żydowskiego podziemia przekonali Karskiego także do włamania się do getta warszawskiego oraz do obozu, z którego Żydzi przewożeni byli na stracenie i przekonanie się na własne oczy, jak tragiczna jest ich sytuacja. Polak został przyjęty nawet przez Franklina Delana Roosevelta, ale na "władcach ludzkości" nie zrobił wielkiego wrażenia, jego opowieść nie zmusiła ich do drastycznych działań. I właśnie dlatego - wbrew poglądom reżysera i współscenarzysty dokumentu, Sławomira Grunberga ("Ocaleni przez deportację", "Trans-akcja") - w zupełności rozumiem, dlaczego Karski był później dręczony wrażeniem poniesienia klęski.
"Karski i władcy ludzkości" to przede wszystkim wypowiedzi "gadających głów" oraz tytułowego bohatera, a także robiące spore wrażenie i czasem dość drastyczne nagrania archiwalne z czasów wojny. Część z tych materiałów była dostępna już wcześniej, inne nie były wcześniej publikowane. Główną ciekawostką mają tu być animowane wstawki inspirowane "Walcem z Baszirem". Nie najgorzej wtapiają się w całość, ale na mnie większe wrażenie robiły jednak prawdziwe zdjęcia.
"Karski i władcy ludzkości" to dobry film, ale do wywoływania wypieków na twarzy, jakie towarzyszyły mi podczas lektury genialnego "Tajnego państwa" autorstwa Karskiego, bardzo mu daleko. Popularyzowania tej wspaniałej postaci nigdy jednak dość.
Zabójcy bażantów
Drugi odcinek przygód detektywów z Departamentu Q. Do Carla Morcka (Nikolaj Lie Kaas - "Druga szansa", "System") zgłasza się emerytowany policjant, który twierdzi, że domniemany morderca jego dzieci, który odsiedział wyrok, wcale nie był winny zbrodni, a sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana, niż może się to wydawać. Dość niechętnie, detektyw i jego bardziej rozrywkowy partner, Assad (Fares Fares - "Szybki cash", "System"), decydują się wznowić dawno zamknięte śledztwo.
Po sukcesie, jakim okazała się w Danii "Kobieta w klatce", reżyser Mikkel Norgaard szybko przystąpił do adaptacji kolejnej odsłony powieściowego cyklu Jussiego Adlera-Olsena. Choć "Zabójca bażantów" także traci nieco pierza w ścisłym finale, wypada się cieszyć, że za moment ruszą zdjęcia do trzeciej części - kontynuacja jest bowiem zdecydowanie lepsza od pierwszej odsłony serii.
Skandynawowie uwielbiają obnażać przewinienia wysoko postawionych i bogatych, dlatego to oni są tu złoczyńcami, na których należy znaleźć jakieś haki i wreszcie ich przyskrzynić. Ale nikt nie jest wolny od grzechu i nawet główny bohater kryminału - mniejsza już o jego kłopoty w relacji z synem czy codziennych kontaktach z innymi ludźmi - już w prologu ma prawo poczuć się tak, jak gdyby miał krew na rękach.
To nie zmienia faktu, że ponowne spotkanie z sympatycznymi policjantami to jeden z powodów, dla którego "Zabójców..." ogląda się tak przyjemnie. Wspierają ich inni dobrzy aktorzy - David Dencik, Pilou Asbaek czy intrygująca Sarah-Sofie Boussnina, dla której ten film może być przełomem.
"Zabójcy bażantów" to mroczny, ponury kryminał, który nie zawiedzie miłośników gatunku. A już z całą pewnością nie tych, których oczy od zawsze zwrócone są w stronę produktów z Danii i okolic. Naprawdę rzetelna robota.
Klub dla wybrańców
Miles (Max Irons, "Intruz") i Alistair (Sam Claflin, "Love, Rosie") zaczynają studia na Oxfordzie. Wkrótce dostają zaproszenie do najbardziej elitarnego z elitarnych stowarzyszeń - Klubu Riota. Członkowie dziesięcioosobowego klubu, którego historia powstania zostaje ukazana w świetnym prologu, marzą tylko o jednym: legendarnych i niekończących się hulankach. Przynajmniej dopóki nie skończą studiów i nie będą musieli przejąć władzy w kraju i kierowniczych stanowisk w największych spółkach. Mogą sobie na to wszystko pozwolić dzięki pieniądzom i pozycji przodków. Alistair w Klubie Riota od razu poczuje się jak w domu, Miles będzie mieć mieszane uczucia. Ale czy wielka kasa i poczucie bezkarności mogą nie zdeprawować młodego chłopaka?
Filmowe stowarzyszenie inspirowane jest znanym z organizowania hucznych uczt Bullingdon Club, do którego szeregów należeli w swych oksfordzkich czasach m.in. obecny premier Wielkiej Brytanii, David Cameron czy marszałek sejmu RP, Radosław Sikorski. Dramat reżyserki Lone Scherfig ("Była sobie dziewczyna", "Wilbur chce się zabić") jest z kolei adaptacją luźno inspirowanej prawdziwą historią sztuki teatralnej autorstwa Laury Wade, która sama zaadaptowała swój tekst na potrzeby srebrnego ekranu.
Wade chyba nieco za bardzo trzymała się teatralnych korzeni - najważniejsza, kulminacyjna scena filmu trwa ok. 45 minut - ale "Klub dla wybrańców" to i tak nie lada gratka dla wszystkich widzów, którzy nie poczują się urażeni obserwowaniem zdegenerowanych młodych bogaczy, całymi sobą pokazujących jak bardzo gardzą biedotą i pospólstwem. Spora w tym zasługa całej rzeszy młodych, utalentowanych brytyjskich aktorów - poza ww. grają tu także Douglas Booth ("Noe: wybrany przez Boga"), Ben Schnetzer ("Dumni i wściekli") czy Olly Alexander ("Dziewczyny"). Czasem trudno tych wszystkich chłopców odróżnić, ale to także było założeniem autorów. Okazuje się bowiem, że nie tylko najbiedniejszych, zwykłych ludzi można określać mianem "szarej masy". Tylko że bohaterowie są przekonani o własnej wyjątkowości.
"Klub dla wybrańców" ogląda się jak skrzyżowanie "Szkoły uwodzenia" z "Wilkiem z Wall Street". Z pewnością nie jest to seans dla widzów, którzy łatwo się oburzają. Bohaterowie "Klubu..." nie mają hamulców i nie uznają świętości. Warto jednak potaplać się z nimi w błocie, by móc wziąć potem orzeźwiający prysznic. Albo przekonać się, ile tego błota do nas przylgnie.
Optymistki
"Optymistki" to siatkarska drużyna z norweskiego miasteczka. To, co decyduje o jej niezwykłości, to wiek zawodniczek - mają one od 66 do 98 lat. Niektóre naprawdę uprawiały kiedyś sport, inne na siatkówkę chodzą towarzysko. I właśnie wpadły na pomysł, żeby rozegrać prawdziwy mecz z innym zespołem. Odzew pada ze strony szwedzkiej drużyny zaledwie odrobinkę młodszych panów. Solidne przygotowania czas zacząć!
Dokumentaliska Gunhild Magnor to córka jednej z zawodniczek. Być może dlatego bohaterki filmu tak bardzo otwierają się przed autorką i w ogóle nie czują się skrępowane kamerą. A może to zasługa ich optymistycznego nastawienia do życia w połączeniu z zaawansowanym wiekiem, sprawiającymi, że jeszcze wiele chcą, ale już wszystko im jedno.
"Kwartet", "Hotel Marigold", "RED" - ostatnie lata nauczyły nas, że najbardziej rozrywkowe i pełne życia są właśnie filmy o emerytach. W przypadku "Optymistek", które nie są fabułą, nie jest inaczej. Sceny grupowe i sportowe są bardzo ciekawe. Gorzej jest z intymnymi portretami bohaterek, kiedy Magnor zagląda im do domów i słucha o ich największych zmartwieniach i codziennych rozterkach. Tempo spada wtedy tak drastycznie, że nie sposób nie poczuć przy tym znużenia. Zwłaszcza że nie są to problemy mocno się od siebie różniące.
Właśnie dlatego o efekcie końcowym można powiedzieć to, co często na temat rezultatów spotkań powtarzają komentatorzy sportowi: zadecydowała forma dnia. "Optymistki" miały wszystko, by być filmem znakomitym i godnym bezwzględnego polecenia, ale niespodziewanie poszło im gorzej - są "zaledwie" naprawdę ciekawe.
Biały cień
Tanzania to jedno z państw Afryki, w których będąc albinosem masz podwójnie przechlapane. Nie dość, że zwykli ludzie i tak z trudem wiążą koniec z końcem, to jeszcze szamani sprawili, że organy albinosów uważane są za amulety i składniki magicznych zaklęć. Gdy ojciec Aliasa (Hamisi Bazili - naturszczyk, jak każdy na ekranie) zostaje zamordowany przez - jak mówi jego matka - dzikusów z maczetami, chłopiec zostaje wysłany do miasta, gdzie wiejskie zabobony mogą go nie dosięgnąć. Alias rozpoczyna pracę u wujka i zmaga się z trudami dojrzewania.
Fabularny debiut izraelskiego reżysera Noaza Deshego ma za sobą całkiem udany rajd po festiwalach. Deshe został uznany najbardziej obiecującym reżyserem w Wenecji i San Francisco, a "Biały cień" wygrał ostatni festiwal T-Mobile Nowe Horyzonty. O filmie, którego współproducentem jest Ryan Gosling, recenzenci piszą dość zgodnie: męczący z uwagi na sceny przemocy, męczący, bo za długi i często nudnawy, z wieloma kompletnie zbędnymi scenami, ale... znakomity. Reżyser z kolei opowiada m.in. takie rzeczy [o formalnej stronie obrazu]: "Nie wiedziałem, co to właściwie będzie oznaczać, oprócz tego, że chodzi o brak synchronizacji, który przejdzie w synchronizację". Innymi słowy, współpraca na linii autor-krytyk przebiegła dość zgodnie - twórca wmówił oceniającym, że stworzył przemyślaną sztukę wysokich lotów, a oni, słysząc to, potaknęli.
Na pokazie prasowym, w którym uczestniczyłem, część polskich recenzentów wydawała się zgadzać z zagranicznymi kolegami - film musiał okazać się nudny i męczący, skoro tak smacznie drzemali. Reakcja zdecydowanie przesadzona, ale prawdą jest, że największą zaletą "Białego cienia" - filmu bardziej o ogólnej beznadziei życia afrykańskiej biedoty, niż o beznadziei tamtejszych albinosów - jest nagłośnienie nie mieszczącego się w głowie zagrożenia, jakie nadal czyha tam na dotkniętych bielactwem.
Naginając reguły
Grupka bawiących się w teatr przyjaciół przygotowuje się do wystawienia swojego spektaklu w Europie. Ojciec aktorki wcielającej się w główną bohaterkę za nic nie chce słyszeć o jej wyjeździe. Jesteśmy w Iranie, a mężczyzna ma kontakty, może więc zabrać córce paszport. Co więcej, może zablokować wyjazd całej ekipie. Nietrudno zgadnąć, że niektórzy członkowie amatorskiej trupy chcieli wyrwać się z kraju na dłużej, niż tylko na kilka tygodni. Czy zdecydują się "wydać" koleżankę, by ocalić własne marzenia?
Irański reżyser i scenarzysta Behnam Behzadi wie, co zrobić, żeby wzbudzić zainteresowanie widzów i zagęścić klimat opowieści. Z biegiem czasu odkrywamy zresztą, że ojciec - na pierwszy rzut oka, oczywisty antagonista dramatu - może mieć swoje (słuszne) racje. Wyjść z sytuacji jest bardzo wiele. A może ani jednego. A przynajmniej ani jednego, które zadowoliłoby wszystkich. Zasadnicze pytanie, jakie zadaje Behzadi - o lojalność wobec bliskiej osoby - zawsze pozostanie istotne.
A jednak, nie wszystko w "Naginając reguły" działa, jak należy. Twórca zdaje się za bardzo polegać na pomyśle wyjściowym i puszcza opowieść samopas. Z biegiem czasu, całość coraz bardziej się rozkleja. Kompletnie przegadany i rozmyty trzeci akt zniechęca, zamiast zmuszać do nerwowego przygryzania paznokci. Problemy młodych Irańczyków pozostają ważne i interesujące, ale okazuje się, że nie można opierać na nich wiary w całą tamtejszą kinematografię.
Wędrówka na Zachód
"Wędrówka na Zachód" to absolutna klasyka chińskiej literatury. Licząca sobie pół tysiąclecia, fantastyczno-przygodowa alegoryczna opowieść oparta jest po części na historii autentycznej podróży buddyjskiego mnicha Tripitaki i jego niezwykłych towarzyszy.
Film Minga-lianga Tsaia ("Która tam jest godzina?", "Kapryśna chmura") o tym samym tytule ma z nią jednak niewiele wspólnego. Szkoda. Godzinny, "medytacyjny" obraz otwiera parominutowa sekwencja, w której widzimy leżącego i ciężko oddychającego mnicha, a raczej wcielającego się w niego (nie po raz pierwszy) Kanga-Shenga Lee. Pierwsza osoba opuściła pokaz prasowy jeszcze przed jej zakończeniem. Działanie pochopne, ale - z perspektywy czasu - słuszne.
Około półmetka francusko-tajwańskiego pseudodokumentu - nomen omen - dochodzi do zwrotu akcji. Za protagonistą zaczyna podążać niespodziewany uczeń. Wciela się w niego Denis Lavant ("Holy Motors"). I tak żółwim krokiem dwaj panowie przechadzają się francuskimi uliczkami, budząc przy tym mniejsze lub większe zainteresowanie współprzechodniów.
(Prawdopodobny) morał? Też powinniśmy czasem zwolnić i pomedytować. Zalecenia: zamiast na "Wędrówkę na Zachód", samemu wybrać się na spacer.