Marvelu, nie idź tą drogą. Druga część "Avengers" to najsłabszy film z jego komiksowego uniwersum od bardzo dawna. Z jednej strony, trudno powiedzieć, co poszło nie tak - wybuchy, efektowne jazdy kamery i superbohaterowie są przecież na swoim miejscu. Tyle że... wszystkiego jest tu za dużo i za głupio, a film jest potwornie wtórny.
Zgromadzenie superbohaterów zajmuje się odcinaniem kolejnych głów organizacji HYDRA. Podczas jednej z akcji, Tony Stark (Robert Downey Jr.) doświadcza wizji zagłady ludzkości i śmierci wszystkich jego kompanów, co każe mu przyspieszyć prace nad rozgrzebanym projektem specjalnej ochrony naszej planety przed śmiercionośnym zagrożeniem z kosmosu. Co nagle, to po diable. Z eksperymentu Starka i Bruce'a Bannera (Mark Ruffalo) zrodził się Ultron (głos Jamesa Spadera) - podróżująca internetowymi łączami Sztuczna Inteligencja, która uznaje, że najłatwiej będzie zaprowadzić na świecie pokój poprzez wyeliminowanie ludzkości. Koncepcja odpowiednio złowieszcza, ale mało oryginalna. Skłóceni Avengers staną przed zadaniem powstrzymania potężnego Ultrona.
Nowi "Avengers" przegrywają już na etapie selekcji łotra. W filmach Marvela mieliśmy już mnóstwo nieciekawych złoczyńców, ale bezbarwność zwykle uchodziła im na sucho, ponieważ superbohaterowie byli wystarczająco efektowni. Tym razem jednak nie dość, że walka z przypominającym Iron Mana robotem nie wzbudza żadnych emocji, to kompletnie posypał się też szkielet pozytywnych postaci komiksowego świata. Thor (Chris Hemsworth) oficjalnie stał się pierwszym zastępcą niedoścignionego Starka na stanowisku głównego żartownisia ekipy. Tyle że w "Czasie Ultrona" większość one-linerów okazuje się stępiona niczym młot nordyckiego boga i wykazuje spory poziom czerstwości. Grupowe żarty też są mocno wymuszone. Partner Czarnej Wdowy (Scarlett Johansson) do wątku romansowego został chyba wylosowany przy pomocy rzutu kostką. Naprawdę marnie poprowadzony wątek miłosny bierze się znikąd. Wprowadzenie Scarlet Witch (Elizabeth Olsen) i Quicksilvera (Aaron Taylor-Johnson) przeprowadzone zostaje nieźle, bo trwa od pierwszej sceny blisko dwuipółgodzinnego (czyli ok. godzinę zbyt długiego) filmu, ale pojawienie się nowego członka Avengers w końcowej fazie filmu odbywa się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i wypada naprawdę fatalnie. Sceny z napisów końcowych, które kiedyś wzbudzały pozytywny dreszczyk emocji, dziś mogą tylko drażnić swoim parosekundowym nicniemówieniem.
Być może największym grzechem "Czasu Ultrona" jest jednak nietrzymanie się jakichkolwiek zasad i nieustalenie rozsądnych ram dla mocy poszczególnych postaci. Chimeryczny Ultron w jednej chwili wydaje się zdolny do zniszczenia wszystkich Avengers w ułamku sekundy, a chwilę później myślimy, że to oni byliby w stanie roznieść go w pył w ciągu pięciu minut. Hawkeye (Jeremy Renner) i agenci S.H.I.E.L.D. zdają się być równi Kapitanowi Ameryce czy Thorowi. Siła poszczególnych bohaterów zmienia się ze sceny na scenę niczym podczas sesji RPG.
Ogólnego wrażenia nie poprawia fakt, że "Czas Ultrona" to powtórka z pierwszych "Avengers". Ile razy będziemy jeszcze musieli oglądać ten sam film? W dodatku, zakończony obowiązkową walką na latającym krążowniku (nawet jeśli latający krążownik jest tym razem miastem)?
Mimo tylu gorzkich słów, nie mogę nie wspomnieć, że dopóki nie następuje zmęczenie odbiorcy, obraz reżysera i scenarzysty Jossa Whedona ogląda się naprawdę przyjemnie (no ale jeżeli gdzieś pojawia się Iron Man pod postacią Downeya Jr., nie może być inaczej). To przecież ponowne spotkanie z ekipą, którą zdążyliśmy bardzo polubić. Odnoszę jednak wrażenie, że lepiej umawiać się z jej przedstawicielami pojedynczo.
Kinowy mikrokosmos Marvela zachłysnął się wiarą we własną wielkość i pewnie nawet nie zauważył, że nowym "Avengers" znacznie dalej jest do bycia drabiną między poszczególnymi filmami uniwersum, niż łącznikiem między nimi a "Transformers".