"Opowieść o miłości i mroku" Oza, książka, którą określa się jako klucz do jego całej twórczości, to niezwykle intymna historia kilku pokoleń rodziny autora. Losy bliskich i jego samego ściśle korespondują w niej z trudną historią narodu żydowskiego. Podobnie jest z filmem Portman, obrazującym dzieciństwo pisarza w chwilach pełnych napięcia, ale i przełomowych dla całej społeczności. Można jednak odnieść wrażenie, że urodzoną w Izraelu reżyserkę dużo bardziej od historii sensu stricto interesuje jej jednostkowy wymiar. To, jaki wpływ ma ona na młodego bohatera i jego najbliższych. Zwłaszcza na relację z matką (w tej roli sama Portman), bo w dużej mierze na tym film się koncentruje. Relacji skomplikowanej, trudnej, a w konsekwencji tragicznej, oddanej bardzo subtelnie przez polskiego operatora Sławomira Idziaka.
Spójna, eteryczna, pełna symboliki warstwa wizualna to chyba najmocniejszy punkt filmu Portman, który nie raz przesłania jej słabsze momenty. A tych, jak przystało na debiutanta, kilka bez wątpienia jest. Sceny poetyckie, w których reżyserka zostawia widzowi pole do domysłów i interpretacji, sąsiadują z tymi podanymi wprost aż do przesady, jakby zapomniała na chwilę o porozumieniu zawiązanym wcześniej z widzem. To momenty, kiedy oddalamy się od historii, której, mam wrażenie, żeby w pełni ją zrozumieć, powinniśmy być jak najbliżej.
"Opowieść o miłości i mroku" jest trudnym, osobistym filmowym doświadczeniem. Cenne w nim jest to, że Natalie Portman ani na moment nie idzie na łatwiznę, tak jak chociażby zrobił to Ryan Gosling, kopiując w swoim debiucie - "Lost River" - niemal w skali 1 do 1 styl Nicolasa Windinga Refna. Znakomita aktorka, a od niedawna reżyserka, mówi odważnie swoim głosem. I nawet jeżeli jest on jeszcze niedoskonały, to z pewnością daje ciekawą perspektywę na to, co będzie dalej.