Zaskoczenie to pierwsze słowo, które przychodziło do głowy po ogłoszeniu przez jury festiwalu w Cannes wyników konkursu głównego imprezy. Ale tylko w kontekście Złotej Palmy. Pozostałymi nagrodami podzielili się najlepsi, zgodnie z oczekiwaniami.
W "Screen International", oficjalnej gazecie festiwalowej, w której krytycy z różnych krajów świata (polskiej reprezentacji zabrakło) oceniają filmy z konkursu głównego imprezy, zwycięzców było dwóch. Średnią 3,5 (na możliwe 4,0) zdobyła "Carol" Todda Haynesa i "Zabójczyni" Hou Hsiao Hsiena.
Pierwszy obraz przedstawia historię lesbijskiej miłości w latach 50. XX wieku, kiedy homoseksualizm w Stanach Zjednoczonych wciąż podlega penalizacji. Drugi to historyczny fresk, a zarazem opowieść o konfrontacji z własną przeszłością. Tytułowa zabójczyni po nieudanej misji musi wrócić w rodzinne strony, gdzie ma wykonać wyrok na mężczyźnie, którego miała poślubić. Staje przed dylematem: czy dotrzymać wierności wobec przysięgi, jaką złożyła swojej mistrzyni, czy pójść za głosem własnych uczuć.
To właśnie te filmy dziennikarze uznali za najlepsze. Jurorzy także dostrzegli w nich potencjał, ale nie na Złotą Palmę. To, co zwróciło ich uwagę, to gra Rooney Mary w "Carol", która wyjechała z Cannes z nagrodą dla najlepszej aktorki. Statuetką musiała "podzielić się" z Emmanuelle Bercot, która wcieliła się w rolę uzależnionej od mężczyzny (Vincent Cassell) kobiety w histerycznym filmie "Mój król" podpisanym przez Maiwenn.
Z kolei 68-letniego Tajwańczyka Hou Hsiao Hsiena doceniono za warsztat reżyserski. To właśnie w tej kategorii uznano go za najlepszego.
Filmy z poprzednich edycji festiwalu możesz zobaczyć na Kinoplex.pl >>
Rozdźwięk miedzy decyzją jury a wyborem krytyków nie razi. Na tegorocznej edycji festiwalu zabrakło bowiem filmu, który znokautowałby publiczność. Poziom konkursu, poza nielicznymi wpadkami, jak nowy film Gusa Van Santa "Morze traw", był wyrównany. Poza wymienionymi filmami uwagę zwróciły także "Syn Szawła" László Nemesa, "Homar" Yorgosa Lanthimosa, "Góry mogą latać" Jii Zhangke czy "Dheepan" Jacques'a Audiarda.
To twórcy tych filmów mieli podzielić między sobą nagrody. Z tym, że po braciach Coen spodziewano się wyboru filmu utrzymanego w estetyce ich dokonań, ewentualnie takiego, który próbuje znaleźć nową formę do opowiadanej opowieści.
Laureaci festiwalu w Cannes 2015 [LISTA] >>
Nie spodziewano się, że jurorzy wybiorą film zaangażowany społecznie, dotykający aktualnych problemów toczących zachodnim światem. Takim filmem okazał się główny triumfator tegorocznego konkursu - francuski dramat "Dheepan" Jacques'a Audiarda. Chociaż obraz zebrał przychylne głosy prasy, nie pojawiał się wśród typów bukmacherów na lidera. Audiard z właściwą sobie bezpardonowością mierzy się w nim z kryzysem polityki multikulturowej we Francji.
Reżyser portretuje bojownika Tamilskich Tygrysów, który żeby uzyskać możliwość wydostania się ze Sri Lanki, zakłada fikcyjną rodzinę z nowopoznaną kobietą i jej córką. W czasie kiedy Europa zadaje sobie pytanie o to, ilu emigrantów jest jeszcze w stanie przyjąć pod swoje skrzydła, Audiard brutalnie rozprawia się z mitem te skrzydła owiewającym.
Z jego filmu płyną jednoznaczne wnioski: Europa to żaden raj na ziemi, to umęczona kraina, w której reguły gry niewiele różnią się od miejsca, z którego emigranci uciekają. W "Dheepan" tytułowy bohater wpada w sam środek mafijnych porachunków i, chcąc, nie chcąc, sam musi odwołać się do przemocy, żeby móc przetrwać.
Takich Dheepanów, siłą rzeczy podporządkowanych lokalnym regułom gry, można spotkać zapewne w każdej części Starego Kontynentu, niezależnie od stopnia jego rozwoju. Realizm tej historii pozwala dostrzec w niej lustro. Odbija się w nim fiasko jednego z największych projektów XX wieku - polityki emigracyjnej.
Zachodni krytycy w obrazie Audiarda dopatrywali się filmu antycypującego wydarzenia w redakcji tygodnika "Charlie Hebdo" (produkcja filmu ruszyła jeszcze przed paryską tragedią). Francuski twórca, przyglądając się temu, co dzieje się w jego ojczyźnie, dokonał jej analizy z właściwą sobie przenikliwością. Tak jak w jego rewelacyjnym "Proroku" czy wcześniejszym znakomitym filmie "Na moich ustach" z Vincentem Casselem, przedstawił mechanizmy przemocy, które podporządkowują jednostkę próbującą się od nich uwolnić. W uniwersum Audiarda próba stworzenia normalnego życia musi zakończyć się fiaskiem.
I nie jest to prosty komentarz do nieudolności rządzących czy do odradzających się nastrojów nacjonalistycznych. W wizji Francuza przemoc nie ma oczywistej genezy, tak jak nieoczywiste są konstrukty społeczne, którym próbują się podporządkować bohaterowie. Fikcyjna rodzina, którą stworzyli na potrzeby łatwiejszej emigracji ze Sri Lanki, okazuje się mieć twardsze więzi i być oparta na stabilniejszych fundamentach niż niejedna tradycja jednostka społeczna, powołana do życia w sposób "naturalny".
Jeden na jeden z Catherine Deneuve? Artur Zaborski o kulisach Cannes >>
Przyznanie "Dheepanowi" Złotej Palmy to wybór nieoczywisty, ale intrygujący. Bracia Coen mogli w nim docenić wykorzystanie przemocy, zawsze służące intrygującym scenariuszowym woltom, dopisującym kolejne postscriptum do rysu psychologicznego tytułowego bohatera. Sophie Marceau i Rossy De Palma odnalazły w nim zapewne kontekst społeczny tej części Europy, które same zasiedlają (Marceau jest Francuzką, De Palma- Hiszpanką).
Jake Gyllenhaal trzymający za gardło scenariusz, który tak przecież podziwiał w utrzymanym w podobnym klimacie "Labiryncie" Villeneuve'a, u którego wcześniej występował. Zaangażowana społecznie Sienna Miller, jeśli optowała za nagrodą, to z pewnością z powodu swoich przekonań. Kompozytorka Rokia Traoré zaś odnalazła w niej doskonałe posługiwanie się dźwiękiem i ciszą.
Suma tych składników pozwoliła stanąć Audiardowi na szczycie podium. Cannes oddał w ten sposób glos za tym rodzajem kina, które nie tylko ujmuje swoją formą i realizatorską dyscypliną, ale też zmusza do wpisania go w określony kontekst, kina korespondującego z tym, o czym czytamy w gazetach i wiadomościach internetowych. Film został kupiony do Polski. Już można wypatrywać go w zapowiedziach dystrybutorów.
Podobnie sprawa ma się z filmem "Syn Szawła", debiutem węgierskiego reżysera László Nemesa, wcześniej asystenta na planach Béli Tarra, który także ma polskiego dystrybutora. Twórca przedstawia historię tytułowego Sonderkommandosa, więźnia żydowskiego w Auschwitz-Birkenau, przymusowo zatrudnionego do pomocy przy akcjach eksterminacji. Nie jest to jednak typowa opowieść o czasie Zagłady.
Widz dostaje jedynie szczątkowe informacje o tym, co dzieje się w obozie. Dopowiadamy sobie resztę, podpierając się historycznymi faktami. W odróżnieniu od Szawła, na oczach którego historia dopiero się pisze. Mężczyzna ma świadomość popełnianego ludobójstwa, ale nie docierają do niego informacje z zewnątrz obozu.
Reżyser wykorzystał pracę kamery do zawężenia naszej perspektywy. Operator Mátyás Erdély ("Uśpieni", "Delta") tak buduje kadry, by twarz grającego Szawła Gézy Röhriga (mieszkający w Nowym Jorku węgierski Żyd związany z Polską, tłumaczył poezję i prozę naszych literatów na węgierski) zajmowała większą część ekranu.
Bliskość z bohaterem, intymność, którą z nim wytwarzamy, jest tak silna, że kiedy jedynym celem mężczyzny staje się godziwe pochowanie jego syna, podążamy za nim w pełni. Ten film nie mógł przejść niezauważony. Przypadły mu statuetki godziwe - dziennikarze wyróżnili go nagrodą FIPRESCI, zaś jury przyznało mu Grand Prix festiwalu.
W klimacie braci Coen, twórców, którzy doskonale operują groteską, był na pewno film "Homar" w reżyserii Yorgosa Lanthimosa. To anglojęzyczny debiut twórcy zaliczanego do greckiej nowej fali. Dotychczasowe filmy Lanthimosa wyróżniała specyficzna forma, którą tym razem próbowali przełamać zachodni producenci filmu. Kompromisem okazał się voice over, który - niepotrzebnie - tłumaczy widzom reguły filmowego świata.
A zasady panują w nim brutalne. Bycie singlem przez 45 dni wieńczy transformacja w zwierzę (stąd tytuł), oddanie się masturbacji skutkuje wsadzeniem ręki w rozgrzany toster, zaś biseksualizm jest zakazany jako ułatwianie sobie życia. Nic dziwnego, że w filmowym uniwersum bohaterowie dobierają się w pary na siłę.
Łączą ich nie uczucia i emocje, jak je dziś pojmujemy, tylko cechy lub ułomności - wada wzroku czy ulubiony kolor. Fundamentem związku jest bezpieczeństwo: tworząc związek, jednostka wpisuje się w społeczne normy, ergo: pozostaje człowiekiem. Czyżby Lanthimos opowiadał o nas, użytkownikach Tindra czy innych Czaterii? Komentarz reżysera do otaczającej nas rzeczywistości wydaje się oczywisty. Poruszeni obrazem arbitrzy przyznali mu nagrodę jury.
Komentarzem do otaczającej nas rzeczywistości był także nagrodzony za scenariusz film Michela Franco "Chronic". To historia pielęgniarza najmowanego do opieki nad ludźmi w zaawansowanym stadium choroby, dla których każdy dzień może okazać się ostatnim.
Reżyser dotyka w nim tematu marginalizowanego w mediach i kulturze. Rozpad ciała, umieranie tkanek stanowią trzon tej opowieści. Niewygodny film, który w dobie uwielbienia wyrzeźbionych na siłowni atletycznych sylwetek mężczyzn i idealnie smukłych kobiet broni się jako głos sprzeciwu, odosobniony, samotny. Pomaga mu zwłaszcza kreacja Tima Rotha, który wciela się w postać pielęgniarza.
Ale to nie Roth zgarnął nagrodę dla najlepszego aktora, tylko Vincent Lindon, wcielający się w główną rolę w filmie "Miara człowieka". To zaangażowany społecznie dramat, w którym Lindon gra upokarzanego na każdym kroku mężczyznę próbującego znaleźć pracę. Film porównywano do osiągnięć braci Dardenne, ale poziomem odstaje on od dokonań belgijskich reżyserów.
To kino dające do myślenia, ale przesadzone. To wizja malowana odcieniami szarości, w której brakuje odrobiny chociaż pasteli. Nawet taniec bohatera Lindona z żoną niesie w sobie posmak upodlenia, nawet on nie wyzwala. Niemniej jednak, jak nagrodzony Złotą Palmą "Dheepan", film wyrasta z problemów, z którymi mierzy się współczesna Francja.
Jednym słowem, tegoroczne Cannes, choć bez arcydzieł, po raz kolejny okazało się ostoją dobrego, nawołującego do dyskusji kina.