George Clooney odwiedza świat przyszłości, Louane Emera z telewizyjnego show zachwyca emocjonalnym śpiewem [NA CO DO KINA]

W kinach "Kraina Jutra" - familijna przygoda science fiction z przesłaniem i znakomity, wzruszający film o rodzinie, w której rodzice i część dzieci są głuchoniemi. W kinach także "Eden" o muzyce elektronicznej, narkotykach i pokoleniu lat 90. A nie jest wykluczone, że Daft Punk przemykają w nim przed kamerą. Podpowiadamy, na co wybrać się do kina.

Rozumiemy się bez słów

Paula Belier jest w swej rodzinie czarną owcą wyjątkowego sortu. Jej rodzice i młodszy brat są głuchoniemi, tylko dziewczynka urodziła się całkowicie zdrowa. Nastolatka jest dla nich łącznikiem ze światem zewnętrznym - załatwia istotne sprawy przez telefon, chadza na ważne konsultacje lekarskie - i czuje się za bliskich odpowiedzialna. Właśnie dlatego Paula wpada w panikę, gdy szkolny nauczyciel śpiewu przypadkowo odkrywa, że dziewczyna ma wspaniały głos i wielki muzyczny talent. Miłośnik twórczości Michela Sardou, legendy francuskiego popu, będzie namawiać podopieczną do ćwiczeń i przystąpienia do egzaminów do prestiżowej paryskiej szkoły muzycznej. Paula znajdzie się w rozkroku między poczuciem obowiązku i lojalnością wobec rodziny a chęcią spełniania marzeń.

Doprawdy, trudno się dziwić, że komedia Erica Lartigau ("Niewierni") stała się we Francji takim przebojem. Ona także stoi w rozkroku: między elementami komediowymi a dramatycznymi, między zwariowanymi żartami a kwestiami zupełnie poważnymi, między lekkim filmem o rozterkach licealistów a poruszającym obrazem, na który dobrze zabrać paczkę chusteczek.

Spośród aktorów, z prawdziwą niepełnosprawnością zmagają się jedynie grający drugie dziecko Belierów Luca Gelberg i Bruno Gomila, wcielający się w jednego z mieszkańców miasteczka. Grający rodziców głównej bohaterki, odpowiedzialni za większość dowcipów Francois Damiens i Karin Viard (oboje występowali m.in. w "Nic do oclenia"), na co dzień mówią i słyszą. Największy ciężar do uniesienia miała grająca Paulę Louane Emera, którą reżyser wypatrzył w jednym z telewizyjnych talent-showów. To był strzał w dziesiątkę - Emera zgarnęła za swą rolę Cezara dla najbardziej obiecującej aktorki.

Prawdziwym sukcesem "Rozumiemy się bez słów" (w oryginale, "La famille Belier", czyli po polsku byłaby to pewnie "Rodzina Baranowskich") jest to, jak idealnie filmowi udaje się pożenić wszystkie odmienne elementy - chociaż zaczyna się jak zwariowana komedia, to z czasem coraz mocniej przemyca treści naprawdę istotne, by w końcu bardzo mądrze opowiedzieć o dojrzewaniu, miłości i nieuniknionych rozstaniach.

Jest tu jedna szczególnie bolesna, przeszywająca scena wyrzutów matki wobec córki. To scena tak szokująca i oddziałująca tak mocno również dlatego, że znalazła się w filmie pozornie lekkim, w którym raczej nie miało prawa jej być. Może reżyser i troje jego współscenarzystów czasem zbyt łatwo przechodzą od takich momentów do kolejnych milutkich scen, ale "Rozumiemy się bez słów" ma przede wszystkim sprawiać oglądającym przyjemność. I bez wątpienia mu się to udaje.

Obca mi była wcześniej twórczość Sardou - postaci, zdaje się, kontrowersyjnej (jeden z francuskich recenzentów pokusił się nawet o dość ostry dowcip, jakoby z uwagi na umieszczenie w filmie jego piosenek, niesłyszący po raz pierwszy w historii kina byli w uprzywilejowanej pozycji) - ale muszę przyznać, że teksty jego utworów do mnie przemawiają. Zwłaszcza gdy są tak emocjonalnie wyśpiewywane przez Emerę.

Trochę znaków i słów tu zużyłem, ale mam nadzieję, że i tak się rozumiemy - to znakomity film, na który bez wątpienia warto wybrać się do kina.

Ocena: 4/6

Zobacz wideo

"Rozumiemy się bez słów", komedia, Francja 2014 100 min., reż. Eric Lartigau, występują: Karin Viard, François Damiens, Eric Elmosnino, Louane Emera, Roxane Duran, Ilian Bergala, Luca Gelberg, Mar Sodupe

Kraina jutra

Film znacznie bardziej skomplikowany, niż zapowiadały to zwiastuny i znacznie mniej skomplikowany, niż chciałby i powinien być. "Kraina jutra" to zarazem najbardziej i najmniej ambitny zawód tego roku. Ale (nie) po kolei.

Historia zapowiada się niesamowicie ciekawie i niezwykle skomplikowanie, po czym okazuje się, że fabuły tu jak na lekarstwo. Lepiej nie zdradzać więc zbyt wiele. Napiszę tylko, że Casey Newton (Britt Robertson, "Pierwszy raz") to krnąbrna, bardzo inteligentna nastolatka, której pewnego dnia ktoś podrzuca tajemniczą przypinkę, umożliwiającą wizytę w tytułowym świecie przyszłości. Casey jest urzeczona, ale szybko okazuje się, że zarówno Krainie jutra jak i naszej Krainie dzisiaj grozi zagłada. Jak zawsze w takich sytuacjach, bohaterka okazuje się potencjalną zbawicielką. W ślad za nią prędko ruszają czarne charaktery. Casey znajduje sprzymierzeńców w postaci rozgoryczonego naukowca, Franka (George Clooney) i małej, ale niebezpiecznej niczym Hit-Girl z "Kick-Assa" Atheny (Raffey Cassidy, "Królewna Śnieżka i Łowca").

Przez pierwsze pół godziny film wprowadza nas w swoją rzeczywistość (a właściwie: w swe rzeczywistości). Widz powoli zbiera strzępki informacji, ale wcale nie znaczy to, że jest nudno. Gdy akcja się rozpędza, snucie opowieści zastąpione zostaje przez mniej lub bardziej na siłę wtłoczone walki i pościgi (niektóre całkiem efektowne i z nieźle opracowaną choreografią). Powoli zaczyna jednak brakować powietrza oraz idei, a to o wielkich ideach opowiada film. Jest gorzej, ale nadal nieźle. Niestety, trzeci akt to kompletna katastrofa. Finałowe pojedynki są niesatysfakcjonujące, niespodzianki spodziewane, wzruszający moment zbyt rozwleczony, a imponująco zapowiadająca się historia okazuje się czymś, co widzieliśmy już setki razy.

Reżyser i współscenarzysta Brad Bird był tak bardzo zaangażowany w projekt (oparty na... jednym ze światów Disneylandu, który z kolei powstał na Florydzie w miejscu, gdzie starzejący się Walt Disney chciał wcześniej wybudować podobne do filmowego miasto uczonych i wizjonerów) i ma na koncie tyle udanych produkcji ("Iniemamocni", "Ratatuj", "Mission: Impossible - Ghost Protocol"), że podejrzenia o sabotaż spadły na coraz bardziej znienawidzonego przez kinomanów Damona Lindelofa ("Lost - zagubieni", "Kowboje i obcy", "Prometeusz"), który w zaawansowanej fazie dołączył do pisania scenariusza. Lindelof uważany jest za filmowego anty-Midasa i "Kraina jutra" może być ukoronowaniem jego statusu.

Początkowo film miał mieć troje głównych bohaterów - Casey, George'a i Athenę - ale okazało się, że nawet usuwając nieco w cień dwoje ostatnich, ta familijna przygoda science fiction trwa ponad dwie godziny. Trzeba było ciąć dalej. Dlaczego Casey i jej braciszek (Pierce Gagnon, "Gdybym tylko tu był") mają tylko ojca (w tej roli piosenkarz country Tim McGraw)? Widzowie będą pewnie tłumaczyć sobie, że - jak to w filmach Disneya - co najmniej jedno z rodziców nie żyje. Niespodzianka: matkę zagrała Judy Greer, przewidziany był też wujek oraz jego dzieci, ale ich także trzeba było wyciąć ze strachu przed rozbuchaniem filmu do 180 minut.

W "Krainie..." przeszkadzać mogą też zbytnia brutalność, naprawdę niepokojący wątek miłosny między młodą a dorosłą postacią, a także... polski dubbing (w kinach spotkać można także wersję z napisami), który sprawia, że całość jeszcze bardziej sprawia wrażenie najbardziej wysokobudżetowej produkcji w historii Disney Channel.

"Kraina jutra" nie jest jednak filmem złym. Imponuje wizualnym przepychem i fajnymi pomysłami (np. piętrowe baseny przyszłości), nietypowo dobraną, znakomitą obsadą - na ekranie pojawia się jeszcze m.in. Hugh Laurie, ale najlepiej spisuje się mała Cassidy, choć bardzo przyjemnie patrzy się też na śliczną Robertson, która... w wieku 25 lat gra 15-latkę (kostiumograf robi co może, żeby zamaskować ten fakt młodzieżowymi, workowatymi ubraniami, ale to syzyfowa praca) - czy śmiałymi ideami (Juliusz Verne i Thomas Edison wśród założycieli tajnego stowarzyszenia najtęższych umysłów świata, a Wieża Eiffla jako ich cudowny, imponujący wynalazek...).

"Kraina jutra" ma bardzo naiwne, ale niewarte wyśmiania przesłanie: Ziemia umiera i świat schodzi na psy, bo karmimy się negatywną energią i nie wierzymy w to, że może być lepiej. Następuje reakcja łańcuchowa. Jeśli tylko wszyscy staniemy się dobrzy i optymistyczni (pff, żaden kłopot!), ruch skrzydełka każdego pozytywnego motyla może wywołać na drugim końcu globu tęczę zamiast tsunami. Defekt przekujemy w pozytywny efekt. Wystarczy się zmienić, zanim będzie za późno. Nietrudno machnąć na ten morał ręką i popukać się w czoło. Tylko co, jeśli to prawda?

Ocena: 3/6

Zobacz wideo

"Kraina Jutra", Sci-Fi, USA 2015, 130 min., reż. Brad Bird, występują: George Clooney, Britt Robertson, Hugh Laurie

Eden

Paryż, lata 90. Paul (Felix de Givry) kocha muzykę elektroniczną i chce być profesjonalnym DJ-em. Na razie na muzycznym topie jest rave, ale Paul wraz z kumplem uprawiają garage. Wkrótce stają się znani i zaczynają na swojej pracy zarabiać, ale czy będą równie popularni co równolegle założony przez ich rówieśników zespół Daft Punk?

W życiu Paula zmieniają się partnerki i biznesowe okoliczności. Raczej nie zmieniają się kumple i narkotyki. Matka niezmiennie suszy mu o nie głowę. Jeszcze czasy się zmieniają, wobec czego pałający niesłabnącą miłością do ulubionej muzyki Paul coraz trudniej się w nich odnajduje.

"Hedonizm i niewinność" pokolenia lat 90. >>

Reżyserka Mia Hansen-Love ("Ojciec moich dzieci") - żona odpowiedzialnego za "Sils Marię" Oliviera Assayasa - która scenariusz napisała ze swoim bratem, byłym DJ-em, Svenem, zawsze bardziej zainteresowana była człowiekiem, niż historią. Dlatego cyferki określające bieżący rok akcji przesuwają się po ekranie płynnie i niezbyt wyraźnie. Czasem trudno połapać się w tym, co i dlaczego aktualnie się dzieje, ale nie to w "Edenie" jest najważniejsze. Na pierwszym planie francuskiego dramatu jest Paul i jego "dorastanie", a raczej totalne tkwienie w miejscu. Niektórzy ludzie z jego otoczenia zmieniają się, dorośleją i żyją własnym życiem, inni zamierają tam, gdzie byli przed laty, ale chyba nikt nie pozostaje tak bardzo nienaruszony przez czas, co główny bohater. To sprawia, że choć film ogląda się trochę jak "Boyhood", to jego bohaterowi bliżej do typu Benjamina Buttona. Świat idzie przecież do przodu, a on - nawet, jeśli się nie cofa - stoi w miejscu. Być może to nadaje "Edenowi" swoisty rys melancholii i prawdy.

"Tak rodziła się muzyka elektroniczna". Ścieżka dźwiękowa filmu brzmi znajomo? >>

W filmie można podobno odnaleźć parę autobiograficznych wątków z życia Svena Hansena-Love'a. Bez wątpienia, jest tu też mnóstwo żarcików, anegdotek i aluzji, odnoszących się do znanych postaci sceny (m.in. wspomnianego Daft Punk), które widzowie lepiej zaznajomieni z muzyką elektroniczną z pewnością wyłapią.

Ponadto, w "Edenie" gościnnie pojawiają się ważne dla elektroniki postaci, a licznym muzycznym scenom towarzyszą mniej lub bardziej znane hity gatunku. Uzyskanie praw do użycia utworów było najtrudniejszym zadaniem i głównym powodem, dla którego realizacja "Edenu" trwała trzy lata. Nie udałoby się, gdyby Daft Punk nie zgodził się na wykorzystanie swojej muzyki za tę samą stawkę, jaką otrzymali znacznie mniej znani muzycy. Niektórzy tropiciele sensacji sądzą nawet, że członkowie duetu mogli zrobić wszystkim psikusa i przemknąć w którymś momencie przed kamerą. Czy to prawda, wiedzą pewnie tylko ich najbliżsi znajomi.

Ocena: 3/6

Zobacz wideo

"Eden", dramat, Francja 2014, 131 min., reż. Mia Hansen-Love, występują: Félix de Givry, Pauline Etienne, Hugo Conzelmann, Greta Gerwig, Roman Kolinka, Vincent Macaigne, Laura Smet, Golshifteh Farahani, Vincent Lacoste

Mistrzowie

Trzy bokserskie legendy: Mike Tyson, Evander Holyfield i Bernard Hopkins. Ten ostatni może być najmniej znany szerokiej publiczności, a to zapewne dlatego, że jemu życie po boksie ułożyło się najlepiej (choć nie wypada tak pisać, skoro 50-letni Hopkins nadal pojawia się na ringu!). "Mistrzowie" opowiadają historię tej trójki, choć na pierwszy plan wysuwa się tu Tyson - pewnie nie ma w tym nic dziwnego, wziąwszy pod uwagę, że wśród producentów filmu są on i jego obecna żona - i choć wygląda na szczerego, gdy ze łzami w oczach opowiada o swoich najtrudniejszych chwilach, to cały dokument sprawia wrażenie mało udanej wizerunkowej sztuczki, mającej poprawić notowania dzisiejszego bankruta.

Z "Mistrzów" nie dowiadujemy się ani niczego nowego, ani szczególnie ciekawego. Boks zostaje tu przedstawiony jako sport biedoty, będący dla niej jedynym ratunkiem przed zaangażowaniem w gangsterskie struktury (może i ratunkiem bywa, ale raczej dla nielicznych) i którego uprawianie - z powodu słabej regulacji kwestii medycznych - grozi utratą zdrowia, a czasem nawet życia (no raczej, więc może lepiej go jednak nie uprawiać), a przy tym jest szlachetny i wspaniały.

Na potwierdzenie pozytywnych tez, znany aktor Mark Wahlberg mówi widzom, że boks to sport, którym chciałyby być wszystkie inne sporty. Równie dobrze mógłby mówić, że "Transformers" to film, którym chciałyby być wszystkie inne filmy. Wśród gwiazd, użyczających twarzy "Mistrzom", znaleźli się też m.in. Mary J. Blige, Spike Lee czy 50 Cent, ale użyczanie twarzy to wszystko, co robią - każde z nich mówi po kilka zdań, nie pozostawiających wątpliwości, że pojawiają się w "Mistrzach" po to, by swoimi nazwiskami podbić nieco prestiż obrazu.

Najbardziej interesujące i palące problemy jednej z najbardziej narażonych na kontakty ze światem przestępczym i ustawianie wyników dyscyplin nie zostają jednak w "Mistrzach" poruszone. Na domiar złego, zbyt wiele tu marnych, zbędnych inscenizacji (młody Tyson atakowany przez innych chłopaków na dzielni czy trening boksera), będących największą zarazą współczesnych dokumentów.

"Mistrzowie" to film skierowany jedynie do największych fanów boksu, którzy bezkrytycznie przyjmą niemal wszystko, co dotyczy ich ukochanego sportu. Zważywszy na ogromną popularność sportów walki, pewnie spadną na mnie za to wyznanie gromy, ale ja zdecydowanie do tej grupy nie należę.

Ocena: 2/6

Zobacz wideo

"Mistrzowie", dokumentalny, USA 2015, 85 min., reż. Bert Marcus

Plemię

Głuchoniemy Siergiej (Grigorij Fesenko - podobnie jak pozostali, debiutant i naturszczyk) przybywa do szkoły z internatem dla młodzieży z podobną niepełnosprawnością. Placówka bardziej przypomina jednak więzienie bez klawiszów, w którym panuje wolna amerykanka. Chłopak trafia w sam środek mocno zchierarchizowanej organizacji przestępczej, w której jego rówieśnicy zajmują się kradzieżami, pobiciami, wymuszeniami i czym tylko jeszcze chcecie. Wobec niespecjalnie protestujących koleżanek są sutenerami. Siergiej wie, że jeśli wejdziesz między wrony... Prawdziwe kłopoty zaczną się jednak, gdy główny bohater zakocha się w dziewczynie wysoko postawionego członka gangu.

Nagrodzony na rozlicznych festiwalach, pełnometrażowy debiut reżysera i scenarzysty Slawomira Słaboszpickiego, który przegrał (na ostatniej prostej i w kontrowersyjnych okolicznościach) prawo ubiegania się o oscarową nominację w imieniu ukraińskiej kinematografii ze znacznie bardziej konwencjonalnym "Przewodnikiem", bez wątpienia jest filmem wymagającym. Seans otwiera plansza, informująca że obejrzymy produkcję zrealizowaną w języku migowym i nie powinniśmy spodziewać się ani dialogów, ani nawet napisów. W tym momencie można zwątpić, ale dość szybko okazuje się, że (prawie) wszystkie wydarzenia są czytelne i da się śledzić opowieść, używając jedynie zmysłu wzroku. Za to reżyserowi należą się słowa uznania.

"Plemię" wychwalane jest ze względu na ów nietypowy hołd, jaki film oddaje kinu niememu. Niestety, pomysł ten to zaledwie płytka sztuczka, mająca podbić artystyczne walory filmu i zamącić widzowi w głowie. Prawda jest taka, że gdyby był to film niepozbawiony dialogów (albo chociaż napisów), w kategorii obrazów opowiadających o przestępczości wśród młodzieży plasowałby się w dolnych sferach klasy średniej.

Ograniczoną fonię zrekompensować ma coraz mocniejsza wizja. Im dalej w film, tym brutalniej. Końcówka jest już tak groteskowo makabryczna, że u mnie wywołała wybuch śmiechu. Rozumiem, że odjęcie bohaterom mowy ma jeszcze dobitniej demonstrować jak niedaleko wciąż ludziom do zwierząt albo pierwotnych plemion, ale nie jest to wniosek szczególnie odkrywczy i wart tego całego zachodu.

Nieoczekiwanie, weekend obrodził w premiery o głuchoniemych. Do wyboru są "Rozumiemy się bez słów" - film ciepły, zabawny, wzruszający i sympatyczny, nawet jeśli nie do końca realistyczny - oraz - pewnie jeszcze mniej prawdziwe - "Plemię". Wybór jest prosty.

Ocena: 2/6

Zobacz wideo

"Plemię", dramat, Ukraina 2014, 130 min., reż. Myroslav Slaboshpytskiy, występują: Grigoriy Fesenko, Yana Novikova, Rosa Babiy, Alexander Dsiadevich, Yaroslav Biletskiy

Rechotek

Tytułowy bohater to trująca żaba, która słabo pływa i w ogóle źle czuje się w swej śliskiej skórze (niezwykle oryginalny pomysł na protagonistę, chyba pierwszy taki w historii filmów animowanych!). Nie bójcie żaby, zanim strujecie się 90 minutami tej filmowej katastrofy, Rechotek odkryje siebie i dowie się, co łączy go z najlepszą przyjaciółką, kiepsko latającą wiewiórką Sandy.

Indyjsko-malezyjska koprodukcja przygotowana została przez zespół kompletnych amatorów bez wielu - a już na pewno żadnego wartościowego - wpisów w CV. Polski dubbing zgrzyta pewnie dlatego, że jest aż za dobry na tę żałosną filmową wprawkę.

Wizualnie "Rechotek" plasuje się na równi z renderowanymi przerywnikami filmowymi z gier komputerowych z połowy lat 90. Nic dziwnego, że autorzy umieścili w swym dziełku mnóstwo piekielnie długich scen, w których postaci rozmawiają ze sobą w niemal całkowitym bezruchu. Taki tukan godzinami potrafi perorować o tym, że kobitki są ładne, ale faceci są fajniejsi i przystojniejsi, bo bardziej kolorowi, a aligator Kai bardzo długą przemową przygotowuje bohaterów na to, że mają zostać zjedzeni. Może nawet lepiej, gdy Rechotek i Sandy się nie ruszają, bo przygody, które przeżywają, nie mają sensu, kolejne sceny są ze sobą kompletnie niezwiązane, drugoplanowe postaci znajdują się i gubią, dowcipy są nieśmieszne, niektóre momenty odrobinę zbyt straszne dla najmniejszych pociech, i mogę tak jeszcze dłużej, niż wymieniony na początku akapitu tukan...

Tylko po co? Wystarczy wiedzieć, że jeśli ktoś zaproponuje wyjście do kina na "Rechotka", należy potraktować go tytułową onomatopeją.

Ocena: 1/6

Zobacz wideo

"Rechotek 2D", animowany, USA, Malezja 2014, 88 min., reż. Chuck Powers, polski dubbing: Tomasz Kammel, Marzena Rogalska, Lidia Sadowa, Wojciech Mecwaldowski

Poltergeist

Remake horroru z 1982 r., który w Polsce można było zobaczyć pt. "Duch". Głowa rodziny Bowenów traci pracę, co wiąże się z koniecznością przeprowadzki do tańszego domu. Już pierwszej nocy domownicy słyszą dziwne dźwięki. Wkrótce okazuje się, że na małą Maddy sidła zastawiły tytułowe, hałaśliwe duchy. Bowenowie zdają sobie sprawę, że uratować ich najmłodszą córeczkę mogą tylko specjaliści od zjawisk paranormalnych...

O nowej wersji klasyka w reżyserii Tobe'a Hoopera (choć do dzisiaj krążą plotki o tym, że film nakręcił tak naprawdę główny scenarzysta i współproducent - Steven Spielberg) mówiło się od paru lat. Z czasem, oczekiwania i emocje nieco opadły.

Dzisiaj film wślizguje się na ekrany po cichu. Być może dlatego, że - jak donoszą amerykańscy recenzenci - poza delikatnym uwspółcześnieniem (smartfony i płaskie telewizory), różni się od oryginału jedynie tym, że ikoniczne sceny wypadają w nim zdecydowanie mniej strasznie.

Zwiastun nie wróży niczego dobrego - obraz wygląda w zajawkach jak niezamierzona autoparodia - ale wypada wierzyć w talent obsady (Sam Rockwell, Rosemarie DeWitt, Jared Harris), która mogła uratować dzieło niezbyt doświadczonego reżysera (Gil Kenan, "Straszny dom", "Miasto cienia") i scenarzysty (David Lindsay-Abaire, "Oz: wielki i potężny", "Roboty"). Ostatecznie, straszy czy śmieszy, nie wiem - film wchodzi do polskich kin bez pokazu prasowego.

Zobacz wideo

"Poltergeist", horror, USA 2015, 90 min., reż. Gil Kenan, występują: Gil Kenan, David Lindsay-Abaire, Javier Aguirresarobe, Marc Streitenfeld, Steven Spielberg, Bob Murawski, Jeff Betancourt, Kalina Ivanov

Kapitan Szablozęby i skarb piratów

Słynny kapitan Szablozęby wchodzi w posiadanie starej mapy, wskazującej drogę na legendarną Wyspę Skarbów. Tuż przed wypłynięciem po upragnione bogactwo, jego ukochany kradnie podły konkurent, Bjorn Wredny (słyszał kto kiedyś podobną historię?). Na szczęście, 11-letni Paluch, który marzy o zostaniu piratem i żegludze u boku swego idola, ma pomysł, jak odzyskać statek. Jeśli mu się powiedzie, powinien zostać przyjęty w poczet załogi i wyruszyć na wyprawę życia.

Postać Szablozębego zadebiutowała w 1990 r. w... musicalu zaprezentowanym w Kristiansand Zoo. Popularną w Norwegii postać wymyślił piosenkarz Terje Formoe. Od tego czasu, najsłynniejszy bohater Formoego wystąpił w niezliczonych spektaklach, utworach muzycznych, książkach, a nawet w grach komputerowych.

Norweski film przygodowy dla najmłodszych, którego zwiastun nie robi nadziei na wielkie widowisko, w Turcji i Finlandii swoją premierę ma od razu w telewizji, w Niemczech, USA czy Wielkiej Brytanii pojawia się na DVD, a Polska jest jednym z krajów, w których można oglądać go w kinach. Naturalnie, w wersji z dubbingiem.

Zobacz wideo

"Kapitan Szablozęby i skarb piratów", familijny, przygodowy, dla dzieci, Norwegia 2014, 95 min., reż. John Andreas Andersen, Lisa Marie Gamlem, występują: Kyrre Haugen, Sydness Odd-Magnus, Williamson Pia, Tjelta Anders, Baasmo Christiansen, Jon Oigarden, Fridtjov Saheim, Tuva Novotny, Nils Jorgen Kaalstad

Więcej o: