Zaczęło się nader obiecująco, ale... łatwo nie było.
"Kula", którą Michael Crichton zaczął pisać jeszcze w 1967 roku, na rynek wydawniczy trafiła dwadzieścia lat później, zbierając wśród fanów science fiction przyzwoite opinie. Autor podkreślał, że chciał stworzyć coś oryginalnego, podejść do tematu spotkania człowieka z obcą cywilizacją od innej, mniej wyeksploatowanej strony. Nie podobało mu się, że koledzy po piórze zazwyczaj idą na łatwiznę, nadając przybyszom z kosmosu ludzką formę i uparcie trzymając się utartych reguł gatunku.
- Ma trzy metry, ostre zęby i zamierza cię zjeść. Albo jest małe i chce się przytulić - komentował tę schematyczność. Bo przecież jest wielce prawdopodobne, że obcy w niczym nie będą przypominali żadnego rodzaju znanych nam żywych istot. - Może człowiek nawet nie zdoła ich zobaczyć ani wyczuć, a ich zachowanie będzie zupełnie nieprzewidywalne - dodawał.
Nowatorska książka o kosmitach spod ręki człowieka, który niemal wszystko, czego dotknął, zmieniał w złoto (Crichton nie tylko wydawał bestsellery, ale i pracował przy filmach, a także wymyślił i wyprodukował "Ostry dyżur")? Aż trudno uwierzyć, że Hollywood zainteresowało się nią dopiero dziesięć lat po premierze. Wreszcie dogadano szczegóły i podpisano odpowiednie kontrakty; nad planowanym blockbusterem pieczę sprawować miało studio Warner Bros., a na reżysera wytypowano Barry'ego Levinsona. Stephen Hauser do spółki z Paulem Attanasio napisał scenariusz; teraz wystarczyło tylko rozpocząć zdjęcia i czekać, aż "Kula" stanie się hitem.
To wtedy wytwórnia niespodziewanie zadecydowała o obcięciu budżetu, zabierając dwadzieścia milionów z obiecanych stu. Zabolało. Levinson został zmuszony do wprowadzenia zmian fabularnych; zatrudniono Kurta Wimmera, który miał dostosować scenariusz do nowych możliwości finansowych. Związane z tym opóźnienia wpłynęły na ostateczny kształt filmu: kilku aktorów się wycofało - w tym Andre Braugher; na jego miejsce zatrudniono Samuela L. Jacksona, który w weekendy robił wypady na plan "Pulp Fiction" - a Levinson, znudzony przestojem, zaczął w wolnych chwilach reżyserować komedię "Fakty i akty".
Ale na "Kulę" czekano. Sama Sharon Stone, ciesząca się w Hollywood statusem ikony seksu, wyznawała, że uparcie zabiegała o rolę Beth - nagabywała reżysera nawet w domowym zaciszu. Wreszcie rzuciła argumentem nie do odparcia: zgodziła się zagrać za jedną trzecią swojej standardowej pensji (nie zniechęcił jej nawet fakt, że na planie musiała nosić ważący ponad sześćdziesiąt kilogramów sprzęt do nurkowania).
- Genialnie dobierał aktorów - mówiła potem Stone, dodając, że plan Levinsona był prosty: chciał zgromadzić na małej przestrzeni diametralnie różne osobowości i obserwować, co się wydarzy. - Ja jestem neurotyczką i czułam się tam jak w domu.
Temat "obserwacji" reżyser potraktował bardzo dosłownie - nie tylko dawał swojej ekipie sporą swobodę, ale wręcz zachęcał ją do improwizacji; wiele dialogów wymyślono już przed kamerami, kilka scen stworzono na poczekaniu, co miało dodać całości autentyzmu.
Premiera odbiła się szerokim echem, ale historia czwórki naukowców, którzy schodzą na dno oceanu, by zbadać tajemniczy wrak - i mierzą się z drzemiącą w nim siłą - nie wzbudziła oczekiwanego zainteresowania. Chwalono oczywiście i efekty specjalne, i aktorów, pojawiały się głosy, że "Kula" to fascynująca podróż w najmroczniejsze zakątki ludzkiego umysłu, znaleźli się jednak i tacy, którzy narzekali, choć chyba trochę na wyrost, na zagmatwaną fabułę, którą ciężko było zrozumieć bez znajomości książkowego oryginału.
Prawdą jest, że "Kuli" zabrakło nieco szczęścia. Film okazał się też spóźniony o dekadę. Levinson powrócił do efemerycznego nurtu dominującego pod koniec lat 80., gdy małe i duże ekrany zalewały produkcje o niebezpiecznych morskich otchłaniach; w tę modę idealnie wpasowała się opublikowana wówczas książka Crichtona. Trend ten, zaspokoiwszy gusta widzów aż do przesytu, wygasł jednak równie szybko, jak się pojawił.
Szczególnie boleśnie odczuła to ekipa, a zwłaszcza Dustin Hoffman, który po premierze nie krył rozczarowania. Nie wprowadzono wielu planowanych poprawek i nie wyeliminowano paru błędów - wszystko dlatego, że twórcy zobowiązani byli kontraktem, by dostarczyć gotową "Kulę" w wyznaczonym terminie.
Kto wie, czy w innych okolicznościach film Levinsona, zamiast niesłusznie popaść w zapomnienie, nie trafiłby na listę produkcji kultowych. Bo potencjał jest w nim ogromny...