Najnowsza komedia Petera Bogdanovicha (jego ostatnim filmem była "Zakazana namiętność" z 2001 r.) zaczyna się jak film Woody'ego Allena. Kompozycja Irvinga Berlina, kamera tęskniąca za blaskiem minionych lat, a potem m.in. wartko płynące dialogi sprawiają, że łatwo kwestionować, kto jest tak naprawdę twórcą "Dziewczyny wartej grzechu".
Prawda jest taka, że 75-letni reżyser napisał scenariusz "Dziewczyny..." kilkanaście lat temu, jeszcze we współpracy z ówczesną żoną, Louise Stratten (siostrą zamordowanej Dorothy Stratten, z którą Bogdanovich wcześniej się spotykał) i z myślą o Johnie Ritterze (przed śmiercią w 2004 r. grał m.in. w sitcomie "8 prostych zasad"). Lata mijały, a "Dziewczyna..." leżała na półce. Czas sprawił, że z projektu wycofali się m.in. Brie Larson, Olivia Wilde i Jason Schwartzman. Gdy pieniądze na film swojego mistrza postanowili w końcu wyłożyć Wes Anderson i Noah Baumbach, na pokładzie ostał się jedynie Owen Wilson - kolejny czynnik sprawiający, że oglądając "Dziewczynę...", można pomyśleć o Woody'm Allenie.
Wilson wciela się we wciąż w głębi duszy romantycznego reżysera teatralnego, który w oczekiwaniu na przylot swojej żony i gwiazdy kolejnego spektaklu w jednym (Kathryn Hahn), spędza noc z luksusową prostytutką i narratorką opowieści, Izzy (Imogen Poots). Warta grzechu dziewczyna marzy o zostaniu aktorką i kolejnego dnia pojawi się na castingu do drugiej roli kobiecej w "Greckim wieczorze". Izzy będzie kołem zamachowym komedii pomyłek w starym stylu. Do tej farsy swoje trzy grosze dorzucą jeszcze zakochany w żonie reżysera aktor (Rhys Ifans), autor sztuki (Will Forte) i jego dziewczyna, najbardziej nieprofesjonalna psycholog na świecie (popisowa rola Jennifer Aniston - nic dziwnego, że wolała zagrać tę postać, niż zaproponowaną jej pierwotnie żonę reżysera).
Gdyby "Dziewczyna warta grzechu" była filmem Woody'ego Allena, na pewno nie byłaby jedną z jego zabawniejszych komedii, ale i tak byłaby obrazem, jakiego nie mogę się ostatnio w wydaniu Allena doczekać. "Dziewczyna..." jest jednak przede wszystkim listem miłosnym do Ernsta Lubitscha i hollywoodzkich komedii z końca pierwszej połowy XX wieku, do 90-minutowej (dobrze, że film nie jest dłuższy) ucieczki w naiwny, słodki świat, gdzie wszystko jest możliwe. Nie jest to arcydzieło gatunku, ale jeśli tęsknicie za podobnymi filmami tak bardzo jak Bogdanovich i ja, wyjdziecie z kina usatysfakcjonowani.