Niemcy powstają się z popiołów po II wojnie światowej. Z obozu koncentracyjnego wraca do Berlina Żydówka Nelly (Nina Hoss, "Bardzo poszukiwany człowiek", "Kobieta w Berlinie"). Jej twarz jest tak zmasakrowana, że musi poddać się operacji plastycznej. Mimo namów lekarza, nie decyduje się na zmianę wyglądu i rozpoczęcie wszystkiego od nowa - chce wyglądać tak jak kiedyś. Mimo namów opiekującej się nią przyjaciółki, nie decyduje się na szybkie spieniężenie spadku po zabitych przodkach i wyjazd na wielki plac budowy państwa izraelskiego. Nelly chce najpierw odnaleźć swojego męża, Johannesa (Ronald Zehrfeld, "Między światami").
W tym momencie zaczyna się intryga, ze względu na którą wielu porównuje ten niemiecki dramat historyczny do thrillerów Alfreda Hitchcocka. Chociaż wszystko wskazuje na to, że Johnny wydał żonę nazistom, Nelly nie chce w to wierzyć. Gdy go odnajduje, Johnny zauważa podobieństwo tej dziwnej kobiety do Nelly, ale nie dopuszcza do siebie możliwości, że jego Nelly nie jest martwa. Proponuje więc tajemniczej kobiecie układ: wytrenuje i upodobni ją do Nelly, a kobieta poda się za jego zmarłą żonę i razem zgarną należny jej majątek.
Czy Nelly zgadza się, bo wierzy, że Johnny wkrótce ją rozpozna i znowu będą szczęśliwi? Czy jest gotowa przebaczyć mu zdradę, a może nadal nie wierzy w to, że to on przyniósł jej cierpienie? A może to tylko zawiły plan, mający na celu ukaranie Johannesa za jego grzechy? Co z Johnny'm? Czy naprawdę nie rozpoznał w tej kobiecie swojej żony? Może wydaje mu się to zbyt nieprawdopodobne, by było prawdziwe? A może uparcie zaprzecza faktom, bo prawda jest dla niego zbyt okrutna?
"Feniks" Christiana Petzolda ("Barbara", w której także grali Zehrfeld i Hoss - stała współpracownica i muza twórcy) to film wymagający naprawdę dużego zawieszenia niewiary. Efekty rekonstrukcji twarzy, jakiej poddaje się główna bohaterka, wydają się niemożliwe do osiągnięcia nawet dziś, a co dopiero w połowie ubiegłego stulecia. Mało prawdopodobne jest też to, że mąż Nelly mógł jej nie poznać, zwłaszcza że wiele innych postaci rozpoznaje kobietę z łatwością (chyba że przyjmiemy tu odpowiednią interpretację motywacji działań Johnny'ego).
Reżyser i scenarzysta przechodzi do porządku dziennego nad niewiarygodnością własnej historii tak łatwo, że udziela się to widzowi. Poza tym, "Feniks" to także opowieść mocno metaforyczna (symboliki w filmie jest aż zbyt wiele, np. Nelly naprawdę nie musiała odnajdować Johannesa w knajpie Phoenix). Główna bohaterka jest powracającym wyrzutem sumienia, podczas gdy Johnny symbolizuje Niemcy po zakończeniu II wojny światowej - kraj i ludzi, którzy nie wiedzą jak się zachować i nie dopuszczają do siebie myśli o tym, jak strasznych czynów się dopuścili.
Angelo Manglehorn (Al Pacino) to podstarzały ślusarz z małego miasteczka w Teksasie. Ludzie go lubią, bo w codziennych pogawędkach jest - no dobrze, bywa - dla nich miły, ale niewiele miłości ma dla siebie. Z synem (Chris Messina, "Diabeł") od dawna jest poróżniony, więc jeśli nie liczyć wnuczki, największym uczuciem darzy swojego kota.
Ale jest jeszcze ktoś, kogo Manglehorn kocha nad życie. To Clara, jego miłość z młodzieńczych lat. Kocha ją tak bardzo, że każdego dnia pisze do niej listy, w których wywleka swoje wnętrzności i prosi o jeszcze tylko jedno spojrzenie. Niektóre wersy tych listów mogą wydawać się lekko grafomańską pisaniną gówniarza, ale czyż zakochani nie są trochę gówniarzami, a odrobina grafomanii nie jest nieodłączną częścią listów miłosnych? Ważne, że słowa Manglehorna są naprawdę poruszające, a ja czułem się poruszony razem z nim.
Film pełen jest niekoniecznie subtelnej, ale i tak świetnej symboliki. Życie nieustannie dopomina się o podstarzałego bohatera - czy to przez delikatne trzęsienie ziemi, usiłujące potrząsnąć nim i wyrwać z marazmu, czy poprzez kasjerkę Dawn (Holly Hunter, "Fortepian", "Arizona Junior"), z którą Manglehorn regularnie flirtuje, choć gdyby zdał sobie z tego sprawę, mógłby przestać. Ale jest i druga strona medalu. Na skrzynce pocztowej przed domem mężczyzny znajduje się maleńki ul, którego Manglehorn się nie pozbywa. To przypomnienie o tym, że każdy kontakt z innym człowiekiem może wywołać bolesne użądlenie. Może jednak nie warto? Lepsza dawna miłość, niż niepewna przyszłość.
Przygaszony Pacino daje tu najlepszy popis od lat (prawdopodobnie od "Męskiej gry" z 1999 r.). Świetni są też aktorzy drugoplanowi, wśród których znalazło się również miejsce dla reżysera "Spring Breakers" Harmony'ego Korine'a, wcielającego się w postać żywcem wyjętą z jego filmów.
Można podejrzewać, że nieodgadniony reżyser David Gordon Green domyka tym filmem teksańską trylogię, na którą składają się jeszcze "Droga przez Teksas" i "Joe". Znakomitą muzykę do filmu skomponowała lokalna kapela Explosions in the Sky, z której usług reżyser skorzystał już przy okazji "Drogi...". Z kolei debiutujący scenarzysta Paul Logan był wcześniej... kierowcą na planie "Drogi przez Teksas" (a jeszcze wcześniej nakręcił jeden z klipów Explosions in the Sky).
Jak widać, David Gordon Green nie boi się eksperymentować. Nie zawsze wychodzi mu to na dobre. Rozchodzi się jednak o to, żeby minusy nie przysłoniły wam plusów. Najbardziej denerwujące w "Manglehornie" są liczne ściany dźwięku, w których na aktualnie trwające dialogi nałożone zostają wewnętrzne monologi protagonisty, a to wszystko stara się jeszcze zagłuszyć muzyka. Można próbować zrozumieć to rozwiązanie, ale nie można uznać go za udane.
Są w tej dziwacznej baśni sceny całkowicie pokręcone - patrz: wypadek auta z arbuzami (choć najlepsza jest chyba bankowa serenada!) - ale to właśnie one sprawiają, że film, ostatecznie, triumfuje.
"Manglehorn" to jednocześnie obraz przygnębiający i taki, który nawet w godzinie najczarniejszej rozpaczy każe się nie poddawać i poszukiwać w życiu szczęścia. Intrygująca, ale nienaturalna mieszanka. Może dlatego nie do końca działa. Może wolałbym też widzieć nieco inne zakończenie. Jako studium skonfliktowanej wewnętrznie postaci ("Manglehorn" to najwłaściwszy tytuł i dobrze, że polski dystrybutor przy nim nie majstrował), jest to jednak rzecz znakomita.
Prezydent Stanów Zjednoczonych (Samuel L. Jackson!) podróżuje samolotem na szczyt w Helsinkach. Głowy państw będą czekać na próżno - prezydencka maszyna zostanie zestrzelona przez terrorystów gdzieś nad Laponią. Ścigany przez morderców, z dowodzącym akcją zdrajcą ze swego bliskiego kręgu i doskonale wpasowującym się w tonację filmu szalonym Hazarem (Mehmetem Kurtulusem) na czele, może liczyć tylko na pomoc... małego chłopca (uroczo groźny Onni Tommila), który został wysłany do lasu w swe 13. urodziny w celu udowodnienia własnej męskości i myśliwskich talentów na miarę słynnego ojca.
"Polowanie na prezydenta" kosztowało 8,5 mln euro, co czyni je najdroższą produkcją w historii Finlandii (choć film kręcono w Niemczech). Odpowiada za nie utalentowany reżyser i scenarzysta Jalmari Helander, który zadebiutował komediowym horrorem "Rare Exports: opowieść wigilijna", opowiadającym o demonicznym Świętym Mikołaju. Wypada wierzyć, że "Polowanie na prezydenta" zrealizował z podobnym przymrużeniem oka - gdyby nagle okazało się, że było inaczej, musiałbym obniżyć ocenę o połowę.
Helander dostał do dyspozycji niezłą obsadę (Jim Broadbent, Ted Levine, Ray Stevenson, Victor Garber, Felicity Huffman), która nawet nie udaje, że gra na serio. I o to właśnie chodzi! Wszystko dzieje się tu jak w starych, dobrych filmach akcji z lat 80. i 90., ale cały absurd zostaje jeszcze bardziej przerysowany i podkręcony. Widać to choćby w pomyśle wyjściowym (i samym obsadzeniu roli prezydenta, choć reżyser miał początkowo nadzieję na zatrudnienie... Mela Gibsona). Przy tym wszystkim jest to film zrobiony wyjątkowo starannie. Niektórych zwrotów akcji można domyślić się bardzo wcześnie, ale często też tropy podłożone wiele scen temu ujawniają nowe fakty zupełnie znienacka. Sporo scen akcji zrealizowanych jest naprawdę pomysłowo i efektownie (choć efekty specjalne zdradzają niski - jak na hollywoodzkie standardy, do których jesteśmy przyzwyczajeni - budżet).
"Polowanie na prezydenta" to bezkompromisowa, campowa (jakże nie lubię tego terminu!) zabawa dla wielbicieli oldskulowego kina akcji. Szkoda, że film jest tak krótki (nie dobija chyba nawet do 80 minut), ale możliwe, że działa to na jego korzyść - im dłużej trwa opowiadanie dowcipu, tym więcej oczekujemy od niego puenty.
Wiedzą, jak zmiękczyć serce widza. Wystarczy, że w pierwszej sekundzie filmu rozlegnie się "Hello darkness, my old friend...". Tyle że gdy zaczyna się od zrobienia tak dobrego wrażenia, niełatwo je potem utrzymać. Zwłaszcza komuś, kto od razu skojarzy "Lato w Prowansji" z "Absolwentem", również rozpoczynającym się "The Sound of Silence" Simona & Garfunkela. Niestety, gdy dźwięki otwierającego komediodramat Rose Bosch ("Obława") utworu milkną, najlepsze jest już za nami.
Nastoletni Adrien i Lea (początkujący aktorzy Hugo Dessioux i Chloe Jouannet) wraz z małym, głuchoniemym braciszkiem (naprawdę głuchoniemy, debiutujący Lukas Pelissier) zmuszeni są spędzić wakacje z ukochaną babcią (Anna Galiena, "Mąż fryzjerki") i nigdy przedtem niewidzianym dziadkiem (Jean Reno jako Leon Zawodowiec spędzający emeryturę na działce).
"Lato w Prowansji" to typowa "letnia" opowieść - nastolatkowie przeżyją pierwsze zauroczenia, a dziadek okaże się staromodny i nadopiekuńczy. Między jednymi a drugim wyrośnie oczywiście międzypokoleniowa bariera nie do pokonania (czyżby?). Dzieciaki uskarżać się będą na brak zasięgu (choć gdy ten obowiązkowy gag będziemy już mieć za sobą, niezrywalna łączność i idealny Internet nie będą odstępować ich na krok), Lea nie będzie chciała jeść mięsa, którym będzie karmiona, a głuchoniemy Theo... do końca filmu pozostanie słodką maskotką, pojawiającą się na ekranie tylko wtedy, gdy trzeba rozluźnić atmosferę. Dziwne, zwłaszcza że to jego oglądamy w pierwszej scenie filmu, gdy wygląda przez okno pociągu, wsłuchując się w "Dźwięk ciszy".
Jean Reno w nietypowej dla siebie roli podnosi nieco atrakcyjność tego, rzeczywiście, bardzo letniego filmu, ale wypełnianie czasu ekranowego zupełnie nieatrakcyjnymi wykonaniami klasycznych hitów (np. "Knockin' on Heaven's Door") przez bandę podstarzałych hipisów czy sugerowanie, że poważniejsze problemy (np. alkoholizm dziadka) to tak naprawdę dowcipy i błahostki, które w dodatku można rozwiązać pstryknięciem palców, nie sprawiają, że chce się ten francuski film oglądać.
Muszę przyznać, że w trakcie seansu "Lata w Prowansji" miałem ogromną ochotę, by natychmiast na takie wakacje na łono prowansalskiej natury wyjechać. Jedną z korzyści płynących z takiego spędzania lata byłoby uwolnienie się od konieczności oglądania "Lata w Prowansji".
Cofamy się w czasie, jeszcze przed "Jak ukraść księżyc", by poznać początki Minionków, desperacko poszukujących geniusza zła, któremu mogłyby służyć. O kogoś takiego niełatwo, zwłaszcza że fajtłapowate Minionki przynoszą wszystkim kolejnym panom pecha. Może ich przeznaczeniem jest nadskakiwanie cudownie złowieszczej Scarlet Overkill, którą poznają na Targach Zła? Jak doszło do pierwszego spotkania Minionków i Gru? Spokojnie, wkrótce wszystko powinno być jasne.
Ponieważ mamy do czynienia z animacją (i z Minionkami!), będzie to niewątpliwie jeden z najbardziej kasowych tytułów roku. "Jurassic World" wykręcił nieoczekiwanie fenomenalny wynik, ale film Kyle'a Baldy i reżysera poprzednich części, użyczającego również głosu bohaterom Pierre'a Coffina może stać się największym hitem 2015 r. (choć za tydzień zagrozi mu swą premierą bardzo mocne jakościowo "W głowie się nie mieści" Pixara).
Zwiastuny zapowiadają salwy śmiechu wystrzeliwane zarówno w kierunku dzieci, jak i dorosłych. Pierwsze amerykańskie recenzje są raczej pozytywne - zgodnie z przewidywaniami, "Minionki" to podobno 1,5 godziny slapstickowej, anarchistycznej zabawy. Czy rzeczywiście będzie się z czego śmiać, przekonamy się jednak dopiero w kinie.