"Genisys" to nie sequel, remake ani nawet nie reboot - to retcon* (słowo brzmiące tak złowrogo, że samo mogłoby posłużyć za tytuł kolejnej kontynuacji), czyli "ciągłość retroaktywna". Wybieg ten stosuje się wtedy, gdy twórcy uznają, że wciąż warto opowiadać historie w jakimś świecie, ale dotychczasowe wydarzenia tak mocno zagmatwały sytuację i zablokowały możliwość jej rozwoju, że należałoby je zignorować, nie negując przy tym całkowicie ich istnienia. Innymi słowy - tak jak często ma to miejsce w przypadku komiksów - autorzy "Genisys" stworzyli sobie alternatywny wymiar, otworzyli nową linię czasową, gdzie wszystko ma prawo wydarzyć się jeszcze raz, ale inaczej.
W dawnych czasach wszystko było prostsze i nie trzeba było stosować takich zabiegów. Twórca nie przejmował się, że historia, którą właśnie opowiada, nijak nie łączy się z poprzednio ustalonymi przez niego faktami, a odbiorcy cieszyli się z tego, że dostali fajną opowieść. Dzisiaj, gdy zwariowani fani znają bohaterów i ich uniwersa znacznie lepiej od autorów i są w stanie wytknąć im błędy w sztuce, z podobnych rzeczy trzeba się tłumaczyć i znajdować dla nich nazwy oraz uzasadnienia. Niewykluczone więc, że nowy "Terminator" nie spodoba się każdemu już na podstawowym poziomie - uczynienie adwersarza z bardzo ważnej dla mitologii tej serii postaci było ryzykownym posunięciem, z którego nie wszyscy wielbiciele filmów będą zadowoleni, ale moim zdaniem pomysł udało się zrealizować naprawdę dobrze.
Filmy od zawsze starają się odzwierciedlać ludzkie lęki i nastroje. To dlatego "Inwazja porywaczy ciał" (1956), opowiadająca rzekomo o tytułowym nalocie obcych z kosmosu, podskórnie stanowi tak naprawdę metaforę amerykańskich obaw o to, że sąsiad ze spokojnego domku na przedmieściu może być w rzeczywistości komunistycznym agentem, jak epoka Makkartyzmu uczyła. "Inwazja łowców ciał" z lat 70. zanurzona była już w rewolucji seksualnej i strachu przed tym, że twoje dziecko może nie okazać się tym, za kogo zawsze je miałeś. Stąd także filmy w rodzaju "Wybuchu", gdy stało się jasne, że podsłuchy mogą wyjaśnić wiele spraw, jak i zmusić do dymisji nawet prezydenta USA.
Dlatego Skynet nowej generacji jest idealnie trafionym wyrazem lęków współczesnego społeczeństwa (a jeśli jeszcze się nie boicie, to - mam nadzieję - po filmie zaczniecie). Nowe wcielenie Skynetu to tytułowy Genisys (wcześniej uważałem podtytuł za wyjątkowo głupi, ale w tych okolicznościach stanowi całkiem udane złożenie - no i wymawia się bardzo podobnie do "genesis"), system operacyjny nowej generacji. Mimo że jeszcze nie pojawił się na rynku, ludzie są nim tak zachwyceni, że składają miliony przedpremierowych zamówień. Takich kolejek świat jeszcze nie widział... no chyba że przed premierą kolejnego nowego produktu Apple... Szczęśliwi przyszli posiadacze Genisys czekają, aż w godzinie premiery zostaną podpięci do nowej sieci. Telefon komórkowy, samochód, laptop, telewizor, pewnie nawet lodówka - wszystko połączone w jeden organizm. Z Genisys korzystał będzie nawet rząd i wojsko. Wygodne, prawda? Marzycie o tym, zgadza się? Ryzykowne, czyż nie? Bo co, jeśli ów system zdążył uzyskać samoświadomość i będzie dążył do zniszczenia rodzaju ludzkiego (nie wspominając o drobnej awarii lub dostaniu się w niepowołane ręce)? Witajcie w nowym, wspaniałym świecie. Tylko potem pamiętajcie, że "Terminator" ostrzegał.
Wielu recenzentów "Genisys" twierdzi, że jedną z największych wad filmu jest kompletnie zagmatwana mitologia serii, której nie było możliwości rozsupłać, przez co fabuła kompletnie nie trzyma się kupy nawet - a może zwłaszcza - po potraktowaniu jej wehikułem czasu. Piszę te słowa zaledwie kilkanaście godzin po seansie i nie zdążyłem jeszcze przeanalizować wszystkich ewentualności, ale wydaje mi się, że (poza jednym wątpliwym momentem w samej końcówce, na widok którego doktor Emmett Brown złapałby się za głowę i uciekł w popłochu) scenarzystom Laecie Kalogridis (wspaniała adaptacja "Wyspy tajemnic") i Patrickowi Lussierowi chodziło o uzyskanie efektu wstęgi Moebiusa i ze swego arcytrudnego zadania wyszli obronną ręką.
Trudno powiedzieć, gdzie historia z "Terminatora" się zaczyna, a gdzie kończy. Co było na początku? Które zdarzenia wywołały które? To bardzo zgrabna pętla, choć, dążąc do pewnego konkretnego rozwiązania, twórcom nie udało się uniknąć wybojów.
Nikt nie tworzy fabuł tego typu lepiej od Davida Lyncha. Być może najlepszym przykładem filmowej wstęgi Moebiusa jest "Zagubiona autostrada", ale podobnie zapętlone historie zdarzają się nawet w bardziej "zwyczajnych" opowieściach, chociażby w znakomitym "Co jest grane, Davis?" braci Coenów.
I chociaż za osobliwościami historii "Terminatora: Genisys" czasami rzeczywiście trudno nadążyć - zwłaszcza gdy tłumaczy je Arnold "T-800" Schwarzenegger - to wszystko wydaje się tu rozegrane całkiem sprytnie. A już na pewno wystarczająco sprytnie jak na letni blockbuster z ambicjami.
Czy wam się to podoba czy nie, hity dawnych lat wracają. Producenci chcieli, żeby reżyserem nowego "Terminatora" został Denis Villeneuve, ale on wolał zaangażować się w kontynuację "Łowcy androidów" (czy zrobienie sensownego dalszego ciągu - bez Philipa K. Dicka i szczątkowego materiału źródłowego - jest możliwe, wkrótce się okaże). Polowano również na Riana Johnsona, ale twórca, który w problematykę podróży w czasie już się wgryzał ("Looper"), poświęcił się ósmemu epizodowi "Gwiezdnych Wojen". Tak, to marki, które znamy i lubimy... od paru dekad.
Wielką nadzieją napawa, że w przeciwieństwie do produkowanych jeszcze niedawno kontynuacji, które zawodziły (kolejne części "Parku Jurajskiego" koszmarne trzeci i czwarty "Terminator", nowsze epizody "Gwiezdnych Wojen"), tym razem Hollywood nareszcie zdaje sobie sprawę z tego, że nie może po prostu wypuścić kolejnego filmu pod znanym i lubianym tytułem. Musi jeszcze upewnić się, że będzie to naprawdę dobry film. I w ostatnim czasie znakomicie mu się to udaje.
Całkiem niezły był już uwspółcześniony "Robocop" z Joelem Kinnamanem, jeszcze lepsze są "Jurassic World" i "Terminator: Genisys". Wygląda na to, że nadchodzi również czas komedii z dawnych lat. I to o nie można obawiać się najbardziej. Pierwszy zwiastun "W nowym zwierciadle: wakacji" nie napawa szczególnym optymizmem. Czy Chevy Chase może zostać godnie zastąpiony Edem Helmsem? W roli tytułowej w nowym "Fletchu" zamiast Chase'a zobaczymy prawdopodobnie Jasona Sudeikisa. Z kolei Helms ma też być gwiazdą nowej "Nagiej broni" - jak twierdzi jeden z twórców oryginału, David Zucker, filmu zapowiadającego się tak beznadziejnie, że nie chce mieć z nim nic wspólnego. Ponadto, w produkcji jest już żeńska wersja "Pogromców duchów". Czy nowy miot komediowych gwiazd, który narodził się w okolicach przecenianego "Kac Vegas", stanie na wysokości zadania? Wydaje się wątpliwe. Cała nadzieja - jak zwykle - w scenariuszach.
*A jeśli twórcy "Genisys" uznają kiedyś, że cały ich pomysł był jednym wielkim błędem, zawsze będą mogli zrobić stetcon (od łacińskiego "stet", w wolnym tłumaczeniu: "niech już tak zostanie"), czyli opowiedzieć historię, w której okaże się, że wszystko to było snem/praniem mózgu/narkotyczną wizją i tak naprawdę oryginalny "Terminator" opowiadał jedyną prawdziwą historię.