Włamywacz Scott Lang (Paul Rudd, znany z filmu "Stary, kocham cię" albo jako wybranek Phoebe z "Przyjaciół") wychodzi z więzienia. Najbardziej na świecie marzy o spędzaniu czasu z małą córeczką, ale była żona (Judy Greer) i jej nowy partner, policjant (Bobby Cannavale), nie zezwolą mu na regularne kontakty, dopóki Scott nie stanie na nogi i nie zacznie płacić alimentów.
Skazańcowi nie łatwo o znalezienie uczciwej pracy. Scott w końcu poddaje się namowom kumpla (świetny Michael Pena w roli komediowej) i zgadza na ostatni skok. W jego wyniku staje się posiadaczem kostiumu Ant-Mana i współpracownikiem dr. Hanka Pyma (Michael Douglas) - naukowca, który nosił go w przeszłości. Wyposażony w mrówcze umiejętności, będzie musiał pomóc naukowcowi w wykradzeniu technologii, która nie może dostać się w niepowołane ręce.
Nie jestem fanem Rudda, ale ten średnio zabawny aktor i everyman totalny znakomicie sprawdza się w roli Człowieka-Mrówki. Nie pierwszy raz Marvel wyciąga średnio znanego aktora spoza ekstraklasy, każe mu wypocić się na siłowni i trafia w dziesiątkę (choć występ w "Ant-Manie" nie wystrzeli jego głównej gwiazdy wprost na szczyty Hollywood, jak "Strażnicy Galaktyki" uczynili z jeszcze niedawno dość pulchnym Chrisem Prattem). Świetny jest też Corey Stoll ("Non-Stop") jako czarny charakter tylko pozornie nie siejący takiego postrachu, jak najbardziej podli giganci uniwersum Marvela.
W projekt przez lata zaangażowany był Edgar Wright, twórca "To już jest koniec" czy cierpiącego na wizualną biegunkę, ale przy tym jednego z najbardziej błyskotliwie zmontowanych filmów w dziejach, "Scotta Pilgrima kontra świat". W wyniku konfliktu - Wright chciał, żeby "Ant-Man" był filmem całkowicie odrębnym, kręcący coraz bardziej nieznośny serial Marvel nie chciał się na to zgodzić - autor odszedł, a obraz wyreżyserował twórca znakomitego "Jestem na tak", Peyton Reed. Nie da się ukryć, że gdyby pozwolono Wrightowi działać po swojemu, "Ant-Man" byłby jeszcze lepszy. Ale i tak jest znakomity.
Tym razem, pozornie mamy do czynienia z filmem o przygotowywaniu wielkiego włamu na modłę "Ocean's Eleven". Będąc komedią kryminalną (doskonałe są choćby sekwencje, w których złodzieje dostają cynki o robocie), "Ant-Man" okazuje się jednym z najlepszych filmów w historii całego uniwersum Marvela. Niestety, jak w pewnym momencie mówi w filmie Ant-Man, komentując niechcący cały film, nigdy nie chodziło tylko o włam. W pewnym momencie "Ant-Man" staje się filmem superbohaterskim, który czuje obowiązek przypomnienia o innych postaciach i wydarzeniach z serii. Te momenty ściągają "Ant-Mana" mocno w dół.
Marvelowski tasiemiec od jakiegoś czasu zjada własny ogon i wkrótce zacznie go trawić. Niespodziewanie więc, im mniej Marvela w jego filmach, tym lepiej. Stosunkowo niska zawartość toksyny pozwala zatem "Ant-Manowi", w jego finałowych momentach, ofiarować widzom różnobarwną, mikrokosmiczną jazdę, jaką niegdyś dała zauroczonym kinomanom "2001: Odyseja kosmiczna". I okazać się jednym z najlepszych filmów w historii uniwersum Marvela.