Choremu na raka multimiliarderowi Damianowi (Ben Kingsley) pozostało kilka miesięcy życia. Nikt nie chce za szybko żegnać się z tym łez padołem, a że Damian ma finansowe możliwości, korzysta z eksperymentalnych usług podejrzanego neurochirurga (świetny Matthew Goode) i postanawia przenieść swoją świadomość do młodszego, zdrowego ciała (szkoda, że ciało Ryana Reynoldsa średnio nadaje się do grania). Zabieg się udaje, ale Damian zaczyna mieć halucynacje, ukazujące sceny z życia, którego nigdy nie prowadził. Czy jego nowe ciało rzeczywiście było wcześniej zaledwie pustym naczyniem? Mężczyzna - być może zupełnie niepotrzebnie - postanawia to sprawdzić.
Najnowszy film Tarsema Singha ("Cela", "Immortals. Bogowie i herosi") zaczyna się jak intrygujące science fiction, by po pół godzinie zamienić się w dość nudnego akcyjniaka. Wszelkie ważkie filozoficzne pytania zostają odsunięte na bok, by Reynolds mógł postrzelać się ze ścigającymi go typami. Wina za to spada najpewniej na pochodzących z Barcelony braci scenarzystów, Aleksa i Davida Pastorów ("Zabójczy wirus", "To już ostatnie dni").
Film, który po 20 minutach zamienia Kingsleya na Reynoldsa, powinien mieć jakiegoś asa w rękawie. Albo maksimum godzinę do napisów końcowych. Może wtedy "Klucz do wieczności" pozostawiałby po sobie miłe wspomnienie. Niestety, film ciągnie się przez dwie godziny - ktoś złośliwy powiedziałby, że całą wieczność - skazując widzów na kolejne, coraz mniej interesujące sceny akcji. Nie o taką wieczność walczyliśmy.