Napisy końcowe i zapalające się w kinie światła po seansie fenomenalnej "Gwiazd naszych winy" nawet największych twardzieli zastały w krępującej pozie wciskania do kieszeni zużytych chusteczek. Nic dziwnego, że nie mogłem się doczekać ekranizacji jednej z wcześniejszych powieści Johna Greena, za którą zabrała się ekipa zbliżona do tej, która pracowała przy zeszłorocznym hicie. Odczucia mam pozytywne... ale mieszane.
Quentin (Nat Wolff) od dzieciństwa kochał się w swojej sąsiadce, Margo (Cara Delevingne). Ich drogi rozeszły się, gdy ona stała się popularną dziewczyną, o której opowiada się niestworzone legendy, a on został tylko kolejnym kujonem, na którego prześladowanie nawet szkoda tracić czasu. Wtem! Pewnej nocy, Margo wchodzi przez okno do pokoju zaskoczonego Quentina i przekonuje go do współudziału w diabolicznej (jak na nastolatkę) zemście, którą zaplanowała. Maturzyści przeżywają wspólnie wieczór pełen przygód, po którym... Margo znika. "Q" jest pewny, że dziewczyna zostawiła mu wskazówki, mające pomóc w jej odnalezieniu.
Być może to mój błąd, ale na "Papierowe miasta" szedłem z nastawieniem zobaczenia czegoś odrobinę zbliżonego do "Twin Peaks" czy chociażby "Rogów". Film Jake Schreiera ("Robot i Frank") nie jest ani trochę mroczny, a kuriozalne "śledztwo" i tajemnica zniknięcia Margo to zdecydowanie jego najsłabsza część - Dan Brown dla ubogich (przyznaję jednak, że o istnieniu tytułowych "miast" nie wiedziałem i jest to bardzo cenna ciekawostka). "Papierowe miasta" to, po prostu, kolejny film licealny, kino drogi o dorastaniu i odkrywaniu siebie, które spodoba się fanom obrazu "Charlie".
"Miasta" zostały zaskakująco mądrze obsadzone - rzadko zdarza się, by amerykańskich licealistów grały osoby w wieku licealistów (a przynajmniej wyglądające jak licealiści). W przypadku najlepszych kumpli protagonisty przesadzono nawet w drugą stronę - Austin Abrams wygląda bardziej na ucznia ostatniej klasy gimnazjum, niż liceum i jest przy tym najbardziej denerwującą osobą w filmie. Wątpliwości można mieć także co do tego czy Nat Wolff jest w stanie dźwigać na swych wątłych barkach główne role. Na ich tle tym jaśniej błyszczy Delevingne, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. 22-letnią modelkę zobaczymy wkrótce w wielu filmach, m.in. w "Suicide Squad". Niniejszym, przestaję się bać o jej występy. Z całością świetnie współgra ścieżka dźwiękowa (m.in. utwory Haim i Santigold), ale niewykorzystanie "Łatwopalnych" Maryli Rodowicz jest w tym przypadku zbrodnią niewybaczalną.
Amy (komiczka Amy Schumer) jest dziennikarką w hipsterskim, hejterskim magazynie. Uwielbia seks i nienawidzi, gdy któryś z partnerów próbuje zostać u niej na noc. Negatywne podejście do monogamii wpoił jej - w przezabawnym prologu - ojciec. Amy uwielbia swoje życie i nawet przed sobą nie chce przyznać, że marzy o prawdziwym uczuciu. Czy szansą na miłość będzie zawodowe spotkanie z leczącym sportowców chirurgiem, Aaronem (Bill Hader)?
"Wykolejona" to najnowsza komedia Judda Apatowa. Ostatnim filmem reżysera, który mogliśmy zobaczyć w polskich kinach, byli "Funny People" z 2009 r. ("40 lat minęło" nie doczekało się nigdy polskiej premiery). Apatow po raz pierwszy nie skorzystał z własnego scenariusza - jedynie konsultował go z Schumer, opierającą historię na własnych doświadczeniach - ale "Wykolejona" i tak nosi wyraźne znamiona dzieła, w którym Apatow maczał palce. To niegrzeczna, bardzo zabawna i życiowa komedia, która stara się trzymać z dala od utartych, gatunkowych schematów... ale ostatecznie i tak w nie wpada. I chyba jakoś bardzo jej to nie szkodzi.
Fenomenalną obsadę tworzą nie tylko znani amerykańscy komicy czy - jak zwykle nierozpoznawalna - Tilda Swinton oraz Daniel Radcliffe i Marisa Tomei jako gwiazdy filmu w filmie, ale też mnóstwo osobowości świata sportu. Świetnie wypadają wrestler John Cena, wcielający się w stereotypowego mięśniaka i koszykarz Amar'e Stoudamire. Obaj mają naprawdę spore role, ale amerykańskich krytyków i tak najbardziej zachwycił - rzeczywiście znakomity - LeBron James w roli najlepszego przyjaciela Aarona. Bardzo możliwe, że to przypieczętuje decyzję o produkcji drugiej części "Kosmicznego meczu" z Jamesem w roli głównej.
Jeżeli "Wykolejonej" można cokolwiek zarzucić, to jest to zbyt długi czas trwania. Apatow uwielbia dwugodzinne filmy, ale w większości przypadków dałoby się z nich sporo wyciąć. Gdyby skrócić "Wykolejoną" o 20 minut, nie wywoływałaby pod koniec takiego zmęczenia. Nie zmienia to faktu, że jest to zmęczenie spowodowane przede wszystkim śmiechem - już dawno nie widziałem tak ubawionej sali kinowej i sam już dawno tak się w kinie nie śmiałem. Ten pociąg wcale nie wypadł z torów - "Wykolejona" może dojechać do mety jako najzabawniejsza komedia roku.
Gdy jeden z uczniów liceum ginie na szubienicy podczas szkolnego spektaklu pod tym samym tytułem, nie ma nic naturalniejszego od próby ponownego wystawienia sztuki dwie dekady później, prawda? No pewnie, że nieprawda, ale w tym horrorze w stylu found footage nic nie trzyma się kupy.
Reese (Reese Mishler) zakochał się w kujonce Pfeifer (Pfeifer Brown), dla której zrezygnował z futbolu i zajął się teatrem. Wkurzony (i potwornie wkurzający) kumpel, Ryan (Ryan Shoos), wraz ze swoją dziewczyną, cheerleaderką Cassidy (Cassidy Gifford), próbuje go nawrócić. Namawia Reese'a do zakradnięcia się w nocy do szkoły i zniszczenia dekoracji, co uniemożliwi wystawienie "Szubienicy". Cała trójka wyrusza na "demolkę", "rozróbę" i inne takie, polegające na... delikatnym przewracaniu rekwizytów. No rzeczywiście, nikt nie zdoła ich naprawić (czyt.: podnieść). Nakrywa ich na tym Pfeifer, bo to przecież normalne, że dziewczyna przechadza się nocą koło szkoły (czyt.: scenarzyści potrzebowali czwartej bohaterki w budynku), tak jak normalne jest, że głupi bohaterowie zabierają ze sobą kamerę, by udokumentować przestępstwo. Spokojnie, kara ich nie ominie - po szkole grasuje duch powieszonego ucznia...
Poza Gifford ("Bóg nie umarł"), reszta aktorów nie nadaje się nawet do szkolnego przedstawienia. Mishler to beztalencie, a Brown podczas wielu scen nie potrafi ukryć śmiechu (skoro film kosztował sto tysięcy dolarów, to może nie było czasu na duble). Najgorsze jest to, że w USA zarobił już 18 milionów... Podejrzewam, że to zasługa ryzykownej zagrywki i przyznania filmu kategorii wiekowej od 17 lat (w Polsce można go oglądać od 15 lat), co wydaje się kompletnie niczym nieumotywowane. Spragnieni brutalności dorośli połknęli haczyk. Dostali taki koszmar, że podsumować go mogę tylko tytułem świętującej właśnie swe 30-lecie licealnej komedii z Johnem Cusackiem - "Lepiej się powiesić".
Zdziecinniała, cierpiąca zapewne na psychiczne zaburzenia Bess (genialna, przełomowa rola Emily Watson) wychodzi za mąż za Jana (Stellan Skarsgarda), chłopa, co to gołymi rękami rozprawiłbym się z niedźwiedziem. Okres miodowy w ich małżeństwie kończy się, gdy Jan ulega wypadkowi na platformie, w wyniku czego grozi mu dożywotni paraliż.
Bess jest przekonana, że to jej wina. Wszak prosiła Boga - a w swoim mniemaniu Bess potrafi rozmawiać z Bogiem - by jej ukochany jak najprędzej wrócił do domu i zaspokoił świeżo rozbudzone, seksualne żądze. Unieruchomiony Jan ma do żony jedną prośbę: niech Bess znajdzie sobie kogoś, z kim będzie mogła uprawiać seks, by potem wrócić i mu o tym opowiadać. Przecież bliżej pożycia już nigdy nie będą. Kobiecie nie spodoba się ten pomysł, ale jeśli okaże się, że im niżej upadnie, tym zdrowszy będzie Jan...
"Przełamując fale" to przełomowy film Larsa von Triera, w którym jednocześnie dochowuje on wierności założeniom Dogmy 95 (ten ziarnisty obraz, ta denerwująca kamera z ręki) i je łamie (poprawiane komputerowo krajobrazy jako tła plansz tytułowych poszczególnych rozdziałów). Dramat skandalizującego Duńczyka na dobre wprowadził go do światowej ekstraklasy. Film wydaje się jednak o godzinę za długi (trwa 160 minut) i jest typowym przedstawicielem twórczości tego reżysera, w której przepuszcza on swą bohaterkę przez imadło dla, odnoszę wrażenie, własnej, perwersyjnej przyjemności.
Najciekawsze w "Przełamując fale" jest to, że nigdy nie poznamy pełnej prawdy o bohaterach obrazu. Czy Bess była poważnie chora, czy naprawdę rozmawiała ze Stwórcą? Czy Jan był samolubnym zboczeńcem, czy pragnął, aby jego ukochana ułożyła sobie życie na nowo? Oprócz konstruowania nierozwiązywalnych zagadek, film traktuje także o trudnym losie kobiet na zdominowanej przez twardogłowych klerykałów prowincji i jak to u von Triera, o potędze seksualności. Niektóre interpretacje porównują postać Bess do Jezusa Chrystusa, ale czy nie oznaczałoby to, że... Jan jest jej Bogiem?
Kilka lat po opanowaniu Ziemi przez kosmiczne roboty. Przybysze wszczepili ludziom monitorujące implanty, wprowadzili godzinę policyjną i obiecali, że opuszczą planetę, gdy tylko skończą ją badać. Ludzkość już dawno przestała wierzyć w te kłamstwa. Grupka małoletnich przyjaciół nie przestała jednak wierzyć w pokonanie robotów. Gdy przypadkowo odkrywają sposób unieszkodliwienia implantów, postanawiają walczyć o niepodległość.
Familijne s-f Jona Wrighta ("Trzeźwe potwory") wygląda jak jeszcze bardziej niskobudżetowa wersja "Doktora Who", ale to tylko dodaje mu uroku. Problem w tym, że film nie ma do powiedzenia niczego ciekawego, czego nie zobaczylibyśmy w (równie złych albo i jeszcze gorszych) amerykańskich produkcjach dla młodzieży w rodzaju "Niezgodnej". Jeszcze większy problem mają występująca w roli zatroskanej matki Gillian Anderson (może uratuje ją nowe "Z Archiwum X") i grający podłego kolaboranta Ben Kingsley (wspomnijmy choćby "Klucz do wieczności" - czyżby aktor popadł w finansowe tarapaty?).
"Imperium robotów" to nawet sympatyczny film, który miło byłoby obejrzeć z najmłodszymi pociechami w niedzielne popołudnie w telewizji. Gdy jednak przypomina mi się "Gra Endera" (rownież z udziałem Kingsleya) i inne zdecydowanie bardziej udane produkcje fantastycznonaukowe dla najmłodszych, nie mogę przyznać temu absolutnie niezapadającemu w pamięć filmowi wyższej noty. Lepiej obejrzeć razem "Doktora Who".