Kilka lat po opanowaniu Ziemi przez kosmiczne roboty. Przybysze wszczepili ludziom monitorujące implanty, wprowadzili godzinę policyjną i obiecali, że opuszczą planetę, gdy tylko skończą ją badać. Ludzkość już dawno przestała wierzyć w te kłamstwa. Grupka małoletnich przyjaciół nie przestała jednak wierzyć w pokonanie robotów. Gdy przypadkowo odkrywają sposób unieszkodliwienia implantów, postanawiają walczyć o niepodległość.
Familijne s-f Jona Wrighta ("Trzeźwe potwory") wygląda jak jeszcze bardziej niskobudżetowa wersja "Doktora Who", ale to tylko dodaje mu uroku. Problem w tym, że film nie ma do powiedzenia niczego ciekawego, czego nie zobaczylibyśmy w (równie złych albo i jeszcze gorszych) amerykańskich produkcjach dla młodzieży w rodzaju "Niezgodnej". Jeszcze większy problem mają występująca w roli zatroskanej matki Gillian Anderson (może uratuje ją nowe "Z Archiwum X") i grający podłego kolaboranta Ben Kingsley (wspomnijmy choćby "Klucz do wieczności" - czyżby aktor popadł w finansowe tarapaty?).
"Imperium robotów" to nawet sympatyczny film, który miło byłoby obejrzeć z najmłodszymi pociechami w niedzielne popołudnie w telewizji. Gdy jednak przypomina mi się "Gra Endera" (rownież z udziałem Kingsleya) i inne zdecydowanie bardziej udane produkcje fantastycznonaukowe dla najmłodszych, nie mogę przyznać temu absolutnie niezapadającemu w pamięć filmowi wyższej noty. Lepiej obejrzeć razem "Doktora Who".