Cztery lata po śmierci jednego z najwspanialszych żeńskich głosów ostatnich dekad, reżyser Asif Kapadia ("Senna") przedstawia bardzo intymny portret zmarłej w wieku 27 artystki. "Amy" to niezwykle ciekawa opowieść nie tylko dla fanów Amy Winehouse.
Raper Mos Def, jedna z częściej wypowiadających się w filmie osób, uważa, że sława nie zmienia człowieka, ale ukazuje jego prawdziwe "ja". To ciekawa teza i pewnie trzeba by się nieźle nagimnastykować, żeby ją udowodnić, ale w przypadku bohaterki dokumentu Kapadii bez wątpienia właśnie tak było. Amy do końca pozostała szczerą, zagubioną, rozpaczliwie poszukującą miłości osobą. I to ją zabiło.
Niektórzy traktują jednak "Amy" jak prawdziwy kryminał (mi kojarzy się też z filmami snuff) i próbują odgadnąć, kto jest winny śmierci protagonistki. Kapadia przesadnie dramatyzuje, winą obarczając po trochu cały świat i zapominając przy tym odrobinę o współudziale samej Winehouse, ale gdybym ja miał wskazywać na moich faworytów, to solidnym podejrzanym wydaje się ojciec, traktujący córkę jak biznesowe zaplecze, jednak nikt nie może się równać z głównym szwarccharakterem a zarazem miłością życia artystki, pasożytującym na niej w każdy możliwy sposób, obślizgłym Blake'iem Fielderem-Civilem.
Przy filmach stylizowanych na found footage narzekam często na to, że mało wiarygodne wydaje się, że głupie nastolatki wszędzie biegają z kamerami i dokumentują każdą swoją chwilę. Widząc, ile materiału Winehouse i przyjaciele nagrali, zanim stała się sławna, muszę chyba przyjąć, że takie rzeczy dzieją się naprawdę. Może i dobrze, bo dzięki temu dostajemy znakomity dokument, obarczony jedynie dwiema skazami. Po pierwsze, z ponad dwóch godzin seansu zdecydowanie dałoby się coś wyciąć, po drugie, pieczę nad filmem sprawowała wytwórnia. Universal wypada tu niemal jak anioł stróż Amy Winehouse. Jakoś trudno w tę dobroć i nieskalanie uwierzyć.