Roy Andersson domyka "Gołębiem..." swoją trylogię ("Pieśni z drugiego piętra", "Do ciebie, człowieku") dotyczącą sensu życia i kondycji ludzkości. Większość recenzentów twierdzi, że zbierane latami doświadczenie bardzo widocznie tu zaprocentowało, a nieliczni uważają, że szwedzki reżyser beznadziejnie się powtarza. Jedni i drudzy mają trochę racji.
Komediodramat, za który Andersson dostał Złotego Lwa na festiwalu w Wenecji, przywodzi na myśl zbieraninę skeczy w stylu Monty Pythona opowiadanych ze śmiertelną powagą Wojciecha Manna. Nie da się ukryć, że prawie wszystkie dowcipy, jakimi obrzuca nas "Gołąb...", to tzw. "suchary". Jeśli ktoś lubi taki typ humoru, powinien wgryźć się w nie ze smakiem, bo w swojej klasie to prawdziwe delikatesy.
Na mojej twarzy największy uśmiech wywoływały chyba sceny, w których parę chwil nieuwagi sprawiało, że ich bohaterowie przegapili arcyważne wydarzeni. Bardzo sympatyczna jest też para nieudolnych, wędrownych sprzedawców fajansiarskich zabawek i gadżetów (wampirze kły, straszne maski).
Nie da się jednak ukryć, że jest to pozycja dla wyselekcjonowanego grona smakoszy. I że mniejsze porcje absurdalnego "Gołębia..." - np. w postaci telewizyjnego serialu - byłyby z pewnością zdecydowanie mniej ciężkostrawne.