Abe (Joaquin Phoenix), rozczarowany życiem profesor filozofii, obejmuje katedrę w małym miasteczku. Znana postać staje się tam prawdziwą sensacją. Szczególnie wpada w oko jednej z koleżanek z pracy (Parker Posey), ale najbliższy kontakt nawiązuje z jedną ze swych studentek, Jill (Emma Stone). Abe i Jill podsłuchują w restauracji rozmowę o pewnym podłym człowieku. Abe uznaje, że skoro jego własne istnienie nie ma sensu, mógłby chociaż pomóc bliźniemu, pozbywając się jego wroga. Planowanie zbrodni doskonałej przywraca mężczyźnie radość życia.
"Nieracjonalny mężczyzna" ma najbardziej nieracjonalny "punkt bez powrotu" (zdarzenie zamykające pierwszy akt filmu, po którym bohater nie może już zatrzymać biegu wydarzeń) w karierze Woody'ego Allena. Ktoś tak inteligentny jak Abe mógłby zacząć od zadania sobie pytania, czy nieznajoma kobieta w knajpie nie kłamała, aby urobić znajomych. To tylko jeden z licznych problemów scenariusza. Większą głupotą był tylko punkt zwrotny w "Śnie Kasandry", będącym zresztą chyba jedynym w filmografii Allena obrazem gorszym od "Nieracjonalnego...".
Najnowszy dramat 79-letniego reżysera i scenarzysty ratują jedynie świetne aktorstwo, przynoszący w końcu odrobinę emocji trzeci akt, interesujący finał oraz tradycyjny, jazzowy temat muzyczny (tym razem jest to "The 'In' Crowd" Ramsey Lewis Trio). Zbawić "Nieracjonalnego mężczyznę" może jednak tylko odbieranie go jak czarnej komedii o facecie, który miał najlepszą teoretyczną podbudowę na świecie, by zachowywać się logicznie, a działał wręcz przeciwnie. Nawet jeśli taki był faktyczny zamiar twórcy, dowcip i tak wyszedł słabo.
Allen naczytał się ostatnio za dużo Dostojewskiego i od jakiegoś czasu próbował go robić. Tym razem użył egzemplarzy książek rosyjskiego autora jako rekwizytów i kazał bohaterom o nim mówić. Allenie, nigdy nie będziesz Dostojewskim - błagam, wróć do robienia komedii! Nawet jeśli nie są już tak zabawne jak kiedyś, wychodzą zdecydowanie mniej topornie.
Złe Miasto. Tak nazywa się miejsce, w którym rozgrywa się akcja filmu. To tu swoją działalność prowadzi alfons Said (stylizowany na Ninję z zespołu Die Antwoord). Mężczyzna dostarcza heroinę ojcu Arasha (Arash Marandi). Ponieważ uzależniony staruszek jest niewypłacalny, Said zabiera Arashowi ukochaną brykę. Pokrzywdzony będzie chciał odzyskać auto, w czym nieoczekiwanie pomóc mu może nieoficjalny, lokalny szeryf - młoda wampirzyca (Sheila Vand, "Operacja Argo"), karząca pod osłoną nocy niegrzecznych mężczyzn. Czy przypadkowe spotkanie tytułowej bohaterki i Arasha może nadać jej nieżyciu i jego życiu nowy sens, i przerodzić się w miłość?
"O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu" traktowany jest jak film irański, ale tak naprawdę pochodzi z USA. Akcja umiejscowiona jest w Iranie, ale rzecz kręcona była w opuszczonym kalifornijskim miasteczku, a new wave'owa muzyka ze ścieżki dźwiękowej brzmi jak wyciągnięta z amerykańskiego kina niezależnego. Wisienką na torcie jest obsada, której estetyki pozazdrościć mógłby filmowi niejeden blockbuster (Marandi naprawdę wygląda jak perski James Dean, Vand w niesamowity sposób przyciąga wzrok, a grająca drugoplanową rólkę Rome Shadanloo jest nieprzyzwoicie piękna).
Debiut reżyserki i scenarzystki Any Lily Amirpour żywot zaczął jako krótki metraż. Następnie powstała powieść graficzna, skupiająca się na postaci wampirzycy, a w końcu pełnometrażowy film. Są w nim momenty naprawdę fenomenalne, jak ten, gdy po raz pierwszy możemy przyjrzeć się tytułowej bohaterce, która niczym hipsterka ubrana w niezwykle urokliwą bluzeczkę w czarno-białe pasy tańczy we własnym pokoju do utworu "Dancing Girls" irańskiej piosenkarki o pseudonimie Farah. Być może najlepsza (i najzabawniejsza) w "O dziewczynie..." jest scena, w której wampirzyca poznaje wracającego z balu przebierańców "Draculę". Podobnych perełek jest tu jednak zdecydowanie za mało.
Gatunkowy misz-masz (w sumie to romans, ale z elementami horroru i komedii a także kina damskiej zemsty, choć Amirpour się od tego ostatniego odżegnuje) nie zawsze filmowi służy. Największą atrakcją obrazu są prześliczne zdjęcia, ale nawet one nie zrekompensują okropnych dłużyzn, których reżyserka ewidentnie się nie obawiała. A powinna, bo nie ma do opowiedzenia zbyt skomplikowanej ani nader ciekawej historii. W efekcie, "O dziewczynie..." zdaje się należeć do tego samego rodzaju filmów, co "Ida" - odjęcie im kolorów sprawia wrażenie obcowania ze znacznie większym dziełem, niż jest w rzeczywistości. Lubię czarno-białe filmy, ale na tę sztuczkę nie daję się nabrać. Najlepszym wampirzym filmem ostatnich lat pozostaje nowozelandzka komedia "Co robimy w ukryciu".
Brytyjski malarz William Turner żył w latach 1775-1851. Zdążył doświadczyć okresów popularności i totalnego niezrozumienia oraz szyderstw. Prekursor impresjonizmu traktowany jest dzisiaj przez Brytyjczyków jak jedno z największych dóbr narodowych i rodacy pośmiertnie starają się wynagrodzić mu cierpienia, których doznał za życia. Nic dziwnego, że są "Mr. Turnerem" zachwyceni. Reszta świata nie ma obowiązku być oczarowana.
Mike Leigh ("Sekrety i kłamstwa", "Vera Drake") postanowił nie oferować widzowi uporządkowanej narracji. Reżyser i scenarzysta ukazuje ostatnie ćwierćwiecze z życia artysty, skacząc po wydarzeniach, miejscach, spotkaniach z różnymi postaciami i decydując się na to, by kompletnie niczego nie wyjaśniać. Leigh zakłada, że nie musimy odkrywać - niekoniecznie przecież interesujących - szczegółów z życia artysty, ale poznać go jako człowieka. Byłaby to słuszna decyzja, gdyby tylko działanie twórcy się sprawdzało - a śmiem w to wątpić (ponadto, można mieć zastrzeżenia co do tego czy Turner-człowiek jest w ogóle wart poznania).
Być może gdybym nie czytał niedawno obszernego tekstu na temat życia i twórczości Turnera, film zaciekawiłby mnie odrobinę bardziej. Przywiązywanie się do masztu i inne interesujące epizody z życia malarza znałem już jednak przed projekcją, więc podczas seansu została mi jedynie dwuipółgodzinna, dość nudna włóczęga śladami tytułowego bohatera.
Na szczególne uznanie zasługują za to malownicze zdjęcia Dicka Pope'a (gdy kręcisz film o malarzu, musisz się postarać, by chociaż niektóre kadry dorównywały jego dziełom) i fenomenalna główna rola Timothy'ego Spalla, słusznie kolekcjonującego nagrody za swój występ. Problem w tym, że jego gburowaty, wiecznie krztuszący się, antypatyczny bohater nieco za bardzo przypomina groteskowych szwarccharakterów z powieści Dickensa.
Lata 50. Algierczycy chcą wybić się na niepodległość, Francuzi chcą wybić myślących w ten sposób Algierczyków. W tych okolicznościach nauczycielowi o francuskich korzeniach (dobra rola Vigga Mortensena) przychodzi przez dwa dni eskortować oskarżonego o morderstwo tubylca (przekonująco wewnętrznie skonfliktowany Reda Kateb) na pewną śmierć. Wędrowcy napotykają na swej drodze rebeliantów, francuskie wojska, lokalnych mieszkańców i inne jednostki, kontakt z którymi umocni nietypową więź między dwojgiem głównych bohaterów.
Jak widać, nie tylko Amerykanie mogą rozliczać się filmowo ze swoją historią. W "Ze mną nie zginiesz" robi to francuski reżyser i scenarzysta David Oelhoffen ("Odnalezieni"). Jego dramat, inspirowany opowiadaniem Alberta Camusa pt. "Gość", ogląda się całkiem nieźle, ale problemowo i tematycznie "Ze mną nie zginiesz" trochę zbyt mocno przypomina o dwie klasy lepsze estońskie "Mandarynki", natomiast pod względem świata przedstawionego za bardzo może kojarzyć się z - również odrobinę ciekawszym - "Pewnego razu na Dzikim Wschodzie". Ten ostatni film uwodził muzyką, skomponowaną na niezwykły instrument zwany hang, z kolei do "Ze mną nie zginiesz" utwory napisali Warren Ellis i Nick Cave.
Film, który uczestniczył w konkursie głównym ostatniego festiwalu w Wenecji, jest niezłą, ale w swoich teoretycznie skomplikowanych moralnie wyborach dość przewidywalną i mało oryginalną wariacją na temat westernu. Bez niej nie zginiesz.
Z powodu drobnego nieporozumienia, księżniczka Courtney (w tej roli... lalka Barbie) trafia na obóz dla piosenkarek, a gwiazda rocka Zia (zapewne jakaś inna lalka z serii) na obóz dla księżniczek. Obie szybko odnajdą się w nowym otoczeniu, ale wakacyjną sielankę zepsuć spróbuje kierująca obozem księżniczek Lady Anne, od dawna planująca wrogie przejęcie drugiego z obozów.
Tyle filmów z udziałem lalki Barbie i wreszcie udało mi się zobaczyć któryś z nich! Nie da się ukryć, że za animacją stoi tylko jeden cel: wciśnięcie małym dziewczynkom jak największej liczby produktów od Mattel, ale że przesłanie obrazu jest pozytywne, a efekt końcowy nie najgorszy, to nie ma co się aż tak na to obruszać. W polskiej wersji językowej śpiewa Ewelina Lisowska, ale nie jestem pewien, czy w reklamowanym przez piosenkarkę sklepie można kupić Barbie.
Warstwa wizualna nie stoi na najwyższym poziomie, fabuła jest prosta jak konstrukcja lalki (czy aby konstrukcja lalki na pewno jest prosta?) i mogła z powodzeniem zostać zerżnięta z jednego z tysiąca innych filmów, gdzie wszystko przebiegło w identyczny sposób, ale dla grupy docelowej nie powinno stanowić to wielkiego problemu. Nawet dla mnie nie stanowiło - seans przetrwałem bez większych kłopotów - choć obawiam się, że przy kolejnych spotkaniach z filmową Barbie (o ile produkowane taśmowo filmy są do siebie mocno podobne, a żywię niepokojące podejrzenie, że tak jest) mogę być dla plastikowej piękności dużo bardziej surowy.
Intergalaktyczna rada kosmitów (głosów użyczają im członkowie grupy Monty Pythona: Terry Jones, Michael Palin, Eric Idle, Terry Gilliam i najbardziej zabawny w tym gronie John Cleese) postanawia zlikwidować wszystkich Ziemian. Zgodnie z zasadami, trzeba jeszcze przeprowadzić ostateczny test i wylosować jednego z mieszkańców planety, który na dwie doby zrówna się z kosmitami potęgą - zyska moc stwórczą (mamy tu zatem "Bruce'a Wszechmogącego" w wersji dla wyznawców Latającego Potwora Spaghetti). Jeśli zwykły nauczyciel, Neil (Simon Pegg), nie zrobi ze swoim nowym talentem nic pożytecznego, ludzkość czeka zagłada.
Najtrudniejsze zadanie w "Czego dusza zapragnie" ma Pegg. Daje z siebie wiele, ale nie jest w stanie mu sprostać. Jones i współscenarzysta Gavin Scott ("Tajemnicze Przygody Juliusza Verne'a") rzucają mu kłody pod nogi, uciekając w... typową komedię romantyczną. Zamiast robić rzeczy naprawdę zabawne/głupie/złe, każą głównemu bohaterowi walczyć o uczucie pięknej i zdesperowanej sąsiadki, Catherine (Kate Beckinsale). Gdy na scenie pojawia się jej szalony prześladowca (były wojskowy Rob Riggle w typowej dla siebie roli wojskowego), trudno uwierzyć, że scenariusz filmu powstawał 20 lat, a nie 20 minut. Do tego warstwa techniczna - z montażem na czele - woła o pomstę do nieba.
Owszem, padają tu bardzo zabawne grepsy, ale policzyć je można na dwóch łapach, a na każdy hit przypada porcja sucharów tak potwornych, że człowiek wstydzi się sam przed samą, że je słyszał. Nawet autorzy mieli świadomość, że największą bronią obrazu jest uroczy pies, pod którego głos podkłada Robin Williams w swej - tym razem chyba już naprawdę - ostatniej roli. Znakomity Williams i uroczy czworonóg przebijają wszystkich Pythonowców razem wziętych, ale to za mało, żeby ocalić tę komedię.
Gdy scenariusz filmu powstaje prawie 20 lat, może to oznaczać dwie rzeczy - albo będzie genialny, albo nigdy nie powinien zostać dokończony. Jeśli dodać do tego, że "Czego dusza zapragnie" to też pierwszy od niemal dwóch dekad film wyreżyserowany przez jednego z latających cyrkowców, Terry'ego Jonesa, to wszystko zaczyna układać się w całość. Niestety, w inną, niż moglibyśmy sobie życzyć. I jeszcze ta otwierająca film piosenka Kylie Minogue, która także może pochodzić sprzed 20 lat... A mogło się wydawać, że zeszłoroczną "Teorią wszystkiego" pulę fatalnych pomyłek wyczerpał już Gilliam.
Kolejna próba opowiedzenia historii jednych z najbardziej ulubionych superbohaterów USA na nowo. Znowu poznamy początkowe losy tytułowej czwórki, dowiemy się, w jaki sposób członkowie ekipy zyskali swoje moce i zobaczymy ich pierwszą poważną bitwę.
Zgodnie z nową hollywoodzką modą, los filmu złożono w rękach niedoświadczonego reżysera. Josh Trank na wielu zrobił wrażenie niskobudżetową "Kroniką", więc powierzono mu obraz za 120 mln dol. Plotki głoszą, że reżyser nie radził sobie tak bardzo, iż sytuację próbował ratować wezwany na plan w roli superbohatera Matthew Vaughn ("Kick-Ass", "Gwiezdny pył", "Kingsman"), a Trank przez swą niezdarność stracił posadę przy jednym ze spin-offów "Gwiezdnych Wojen".
Film był jednak podobno nie do odratowania i otwarto sezon na wymyślanie najbardziej zgryźliwych recenzji. Amerykańscy krytycy piszą, że "Fantastyczna Czwórka jest tak przeciętna, że nazwanie jej Fantastyczną może podchodzić pod oszustwo reklamowe" albo że wszyscy utalentowani młodzi aktorzy (m.in. Miles Teller i Kate Mara) - gdy zrozumieli w końcu, na jak żałosny scenariusz, zagubionego reżysera i szokująco fatalne efekty specjalne się porwali - postanowili grać w taki sposób, jak gdyby jasno chcieli dać do zrozumienia, że mają to wszystko gdzieś. Częste są również przeprosiny dla Jessiki Alby, Chrisa Evansa i spółki za złe słowa na temat ich wersji "Fantastycznej Czwórki" sprzed dekady. Czy nowa wersja naprawdę jest tak kiepska? Trudno powiedzieć, film wchodzi do polskich kin bez pokazu prasowego.