Małe libańskie miasteczko. Lebie i Larze wreszcie rodzi się wymarzony chłopiec. Niestety, Ghadi obarczony jest zespołem Downa. Chłopiec całymi dniami przesiaduje w oknie i wydaje dziwne odgłosy, co nie w smak jest pozostałym mieszkańcom. Zanim wystosują wobec Leby ultimatum - albo odda synka do specjalnego zakładu, albo wyprowadzi się razem z nim - mężczyzna wpada na pomysł przygotowania pracochłonnej mistyfikacji: postanawia przekonać całe miasteczko, że jego syn jest... spełniającym życzenia, strzegącym mieszkańców aniołem.
"Anioł" to jeden z tych filmów, które od początku do końca balansują na krawędzi katastrofy. Po pierwsze, potrzeba wiele dobrej woli, by uwierzyć w to, że całe miasteczko dało się nabrać na sztuczkę głównego bohatera. To bajeczka, na której kompletny brak wiarygodności po prostu trzeba się zgodzić. Po drugie, to komediodramat, który w centralnym miejscu stawia niepełnosprawnego chłopca, będącego jedynie narzędziem wprawiającym fabułę w ruch. "Anioł" ma jednak w sobie tyle uroku, że wszystko uchodzi mu na sucho.
Reżyserski debiut Amina Dory i scenariopisarski debiut wcielającego się w Lebę Georgesa Khabbaza miał być libańskim kandydatem do Oscara w ubiegłym roku. Spóźnił się z wejściem do kin i reprezentował swój kraj dopiero w tym roku. Eliminacji nie przeszedł, ale do serc wielu widzów przemówi czysto niczym filmowy anioł.