To nie okrutni krytycy, zblazowani widzowie czy nadąsana konkurencja podłożyli pod obraz tonę trotylu i to na ostatniej prostej - ale jego duchowy ojciec i mentor, reżyser Josh Trank, który na etapie postprodukcji zdążył pokłócić się ze wszystkimi bodaj pracownikami 20th Century Fox, kilkukrotnie zarzucić własnym szefom publiczne łgarstwa oraz w mocno zawoalowany sposób oświadczyć, że z dużą dozą pewności ostateczna wersja filmu będzie do bani.
Jak nigdy krytycy przyklasnęli reżyserowi, beznamiętnie masakrując film i nadając mu miano gorszego od "Batmana i Robina" z 1997 roku. Pamiętający sutki na kostiumie Clooneya wiedzą, że o bardziej bolesny epitet w komiksowym światku naprawdę trudno.
Problem w tym, że najnowsza produkcja Foxa jest nie tylko lepsza od fabularnych kolorowanek Schumachera - ale także od kilku odcinków lukrowanego serialu, którym Disneyowski Marvel raczy nas co kilka miesięcy.
Niestety tylko przez 60 minut.
Nagle wraz z bohaterami przenosimy się w inny wymiar absurdu, z którym podobnie jak Trank, nie chciałbym mieć nic wspólnego. Ciekawie obsadzona Fantastyczna Czwórka dwoi się i troi, jednak po seansie w pamięci pozostaje głównie beznadziejny Doktor Doom, który w nowej odsłonie nawet w uniwersum Power Rangers znalazłby zatrudnienie na etacie nadwornego pajaca.
Ostatnie minuty to gwałt na estetyce komiksowych geeków i wlekąca się na naszych oczach agonia tworu, który z całą pewnością mógł się udać.
Jeśli nie fantastyczna, to może chociaż czwórka? Być może, pod warunkiem, że w dwudziestostopniowej skali.