2004 rok. Zbliża się ważne muzułmańskie święto. Powietrze nad Karbalą robi się coraz gęstsze. Wkrótce staje się jasne, że bojówkarze planują wielką akcję. Chcą przejąć City Hall. Miejskiego ratusza bronić będzie kilkudziesięciu polskich i bułgarskich żołnierzy ze szczątkowymi zapasami amunicji i pożywienia. To fabularna wersja tej prawdziwej historii.
Do kin przenosi ją reżyser i scenarzysta Krzysztof Łukaszewicz ("Żywie Biełaruś!"). I to on ponosi największą odpowiedzialność za letnią temperaturę filmu. Trzęsąca się kamera mogłaby symulować spojrzenie roztrzęsionego żołnierza w ogniu walki, ale podskórnie czujemy, że jej zadaniem jest maskowanie produkcyjnych niedoróbek i niewystrzałowego, jak na kino wojenne, budżetu. Postaci wycięte są z bardzo cienkiej tekturki, w związku z czym jedyny powód, by się nimi przejmować, to orzełek na mundurze. Do najmocniejszych scen filmu należy rozmowa telefoniczna polskiego dowódcy (Bartłomiej Topa) z niewidoczną żoną (decyzja o niewyściubianiu kamery poza pole bitwy była dobra), ale podobnych momentów jest w "Karbali" zdecydowanie za mało.
Również aktorsko Topa jest niekwestionowanym liderem. Większość obsady - poza świetnymi obcokrajowcami (Christo Szopow w roli dowódcy Bułgarów na luzie mógłby tu wszystkich poustawiać) - delikatnie mówiąc, na "Helikopter w ogniu" by się nie załapała. Film nie powala efektami specjalnymi ani choreografią walk.
Na wstępie słyszymy o dramatycznym stanie amunicji i racji żywnościowych, ale ten obiecujący element w ogóle nie zostaje wykorzystany. Prawie wcale nie czuć powagi sytuacji, w jakiej znaleźli się żołnierze. Fabularnie film obiera najprostszą możliwą drogę. Bitwa przedstawiona w "Karbali" to niesamowita historia i materiał na znakomity film, ale Łukaszewicz nie przerabia go na kinowe fajerwerki. Jako miłośnik pompatycznych scen z powiewającą amerykańską flagą, cieszę się jednak, że chociaż raz mogłem spojrzeć na postrzępioną, lecz dumnie unoszącą się na wietrze flagę biało-czerwoną.