Gdy zaczynasz film od "American Girl" Toma Petty'ego, bonusowe punkty łapiesz już na starcie. Główna bohaterka "Nigdy nie jest za późno" stara się o eklektyzm w swoim repertuarze, ale i tak kończy z Bruce'em Springsteenem na ustach. Muzyka mogłaby być największą siłą filmu, gdyby nie jej... nadmiar. Finał to już właściwie roztańczone widowisko, któremu brak bollywoodzkiego czaru.
Podstarzała muzyk rockowa Ricki (Meryl Streep) lata temu zostawiła rodzinę, by podążać za marzeniami. Skończyła, grając jako rezydentka w miejscu, które zupełnie nie przypomina Las Vegas. Gdy jej były mąż (Kevin Kline) zwraca się do Ricki z prośbą o pomoc w wyciągnięciu ich córki (granej przez Mamie Gummer, czyli rzeczywistą córkę Streep) z depresji, spłukana, niedoszła gwiazda wyrusza w podróż do domu. Może jest jeszcze szansa na naprawienie nadszarpniętych relacji z najbliższymi.
Rodzinny komediodramat Jonathana Demme'a ("Milczenie owiec", "Filadelfia") na pewno nie zyskuje dzięki scenariuszowi Diablo Cody ("Juno", "Zabójcze ciało"), choć trzeba docenić, że bieg zdarzeń nie odbywa się tu zawsze po obowiązkowej dla tego typu kina linii. Tym, co ratuje film, jest fenomenalna obsada. Ponadto, wszyscy członkowie zespołu Ricki to prawdziwi muzycy z udaną przeszłością w branży. W drugą żonę byłego męża głównej bohaterki wciela się jedna z najbardziej utytułowanych artystek w historii Broadwayu, Audra McDonald. Jak na ironię, rolę ma czysto mówioną.
Gdyby George W. Bush był filmem, mógłby być właśnie tym filmem. Ricki to zagorzała Republikanka, dumna z dwukrotnego głosowania na byłego prezydenta, która nagle wkracza w świat bezglutenowych dań, ekologicznych wesel i po ludzku traktowanych gejów. Twierdzi, że szanuje te dziwactwa, ale w głębi duszy wie, że jej wartości są lepsze. I w porządku, bo zarówno ona, jak i film, serce mają na właściwym miejscu. Wyjątkowo jednak, źle się stało, że sercem filmu jest muzyka.