"Lulek" (Krzysztof Stroiński) wychodzi z pudła, ale nawet na starość nie będzie mu dane zaznać spokoju. Skorumpowany prokurator (Piotr Głowacki) składa mu propozycję nie do odrzucenia - na polecenie kogoś z góry, emerytowany cyngiel musi odstrzelić "grubego psa". To robota dla snajpera, a wzrok "Lulka" już nie ten... Mężczyzna w tajemnicy postanawia delegować zadanie wydalonemu z wojska za omyłkowe zlikwidowanie afgańskich cywili Staśkowi (Marcin Kowalczyk, "Hardkor Disko"). Po koszmarnym "Uwikłaniu", można było obawiać się o kolejny flirt Jacka Bromskiego ("To ja, złodziej", "Zabij mnie glino") z kinem cięższym gatunkowo. Zupełnie niepotrzebnie. "Anatomii zła" bliżej do złotych czasów polskiego kina sensacyjnego, a najgorszym elementem filmu jest... jego napuszony, pretensjonalny tytuł.
Stroiński znakomicie wypada w zaskakującej roli zawodowego kilera. Kowalczyk świetnie gra prostego chłopaka, który wikła się z nim w relację mentor-uczeń. Głowacki, Andrzej Seweryn czy Łukasz Simlat wykonują kapitalną robotę na drugim planie, a młoda Michalina Olszańska dobrze wygląda w roli polskiej Natalie Portman. Całość nie robiłaby jednak takiego wrażenia, gdyby nie była doprawiona mnóstwem mocnych, zabawnych dialogów.
"Anatomia zła" to ponury, zaskakujący thriller, dobrze osadzony w polskich realiach (korzysta nawet z motywów słynnych, nierozwiązanych śledztw i robi to znacznie subtelniej od "Służb specjalnych" Patryka Vegi, choć nie to jest tu najważniejsze), z niespodziewaną domieszką klimatów Coenowskich. Jeśli na festiwalu w Gdyni - gdzie mnie nie ma - jest jakiś lepszy film, to zazdroszczę sobie momentu, w którym do mnie dotrze.
Szwajcarskie Alpy, klimat trochę jak z "Sils Marii". W bajecznym ośrodku, co najmniej z zewnątrz mocno przypominającym Grand Budapest Hotel, wypoczywają starzy - wiekiem i stażem - przyjaciele, Fred (Michael Caine) i Mike (Harvey Keitel). Fred, emerytowany kompozytor, właściwie tylko się relaksuje. Mike, w towarzystwie młodego zespołu scenarzystów, usiłuje napisać finałową scenę swojego filmowego testamentu. Dni upływają im na spacerach, pogawędkach i obgadywaniu pozostałych pensjonariuszy, wśród których są m.in. przygotowujący się do wymagającej roli aktor (Paul Dano) i były sportowiec, raczej celowo wystylizowany na Diega Maradonę.
Można podejrzewać, że gdy Paolo Sorrentino ogląda film, w którym nie zadbano wystarczająco o sferę wizualną, natychmiast wychodzi z kina. Włoski autor zawsze stawiał estetykę ponad wszystkim, ale to, czego dokonuje tutaj, to dopiero prawdziwe, wielkie piękno. Niemal każde ujęcie to niezapomniana, niezaprzeczalna, wizualna uczta. Nie gorzej jest z muzyką, która znowu zainspirować może wielu przyszłych fanów filmu do organizowania imprez tematycznych. Pojawiają się tu Mark Kozelek (także na ekranie), David Byrne czy Godspeed You! Black Emperor, poruszająca jest też oryginalna muzyka napisana przez Davida Langa.
Jeśli dodać do tego absolutnie fenomenalnych Caine'a i Keitela, znakomity drugi plan (Rachel Weisz, Jane Fonda czy Luna Zimić Mijović) i wszystkie inne plusy, których wyliczenie mogłoby zepsuć część zabawy z ich osobistego doświadczania, otrzymujemy film - w moim mniemaniu - zdecydowanie lepszy od "Wielkiego piękna". Jeśli można się tu do czegoś przyczepić, to chyba tylko do kilku zbyt sztucznie wykreowanych - a pozornie życiowych - sytuacji i do niskich lotów satyry na popkulturę (teledysk Palomy Faith). No ale nie można mieć wszystkiego.
"Wielkie piękno" możesz zobaczyć TU >>
Słynna Czomolungma kojarzy się z czymś wielkim i niezdobytym, ale już w latach 90. na dobre rozwinął się biznes turystyczny, w ramach którego doświadczeni pogromcy góry oferowali bogaczom pomoc w wejściu na szczyt. Naturalnie, nie mogli to być kompletni amatorzy, ale zaawansowani wspinacze. Tyle że góry nie da się ujarzmić. Przekonali się o tym w 1996 r. uczestnicy tragicznej wyprawy, której spora część nie wróciła do domu. "Everest" to dość wierna rekonstrukcja tamtych wydarzeń.
Himalaiści do dzisiaj spierają się o to, jak było naprawdę. Reżyser Baltasar Kormakur ("Agenci", "101 Reykjavik") i scenarzyści William Nicholson ("Gladiator") oraz Simon Beaufoy ("127 godzin") postarali się o jak najdokładniejsze odwzorowanie rzeczywistości, chociaż niektórzy mogą być zaskoczeni, że Scott Fischer (Jake Gyllenhaal), lider wyprawy konkurencyjnej do tej prowadzonej przez głównego bohatera, Roba Halla (Jason Clarke), został przedstawiony jako niepotrafiący oderwać się od butelki lekkoduch.
Nie tylko miłośnicy wspinaczki wysokogórskiej - do których zdecydowanie się nie zaliczam - znajdą tu coś dla siebie. Film kręcony był w trudnych, rzeczywistych warunkach, co znajduje odzwierciedlenie na ekranie. Zdjęcia oraz dźwięk są fantastyczne i bezsprzecznie warto doświadczyć potęgi tytułowego bohatera filmu w 3D w kinie IMAX.
Dodajmy do tego długą listę znanych nazwisk w obsadzie (Sam Worthington, Keira Knightley, Emily Watson, Robin Wright czy znakomity Josh Brolin) i jakże istotny fakt, że nie jest to typowe, ckliwe, hollywoodzkie widowisko, a otrzymujemy świetny film katastroficzny, przygodowy i dramat w jednym.
W Polsce dość słabo znany, rosyjski reżyser Aleksandr Sokurow ("Ojciec i syn", "Faust", "Frankofonia") cieszy się na świecie ogromnym uznaniem. Jak można się spodziewać, praca w ojczyźnie również nie przychodzi mu łatwo, choćby z uwagi na fakt, że autorowi nie jest po drodze z prezydentem Federacji Rosyjskiej, Władimirem Putinem. "Głos Sokurowa" nie jest próbą przedstawienia dokładnej biografii artysty - to raczej intymny dokument, prywatne spotkanie z twórcą.
Debiutantka Leena Kilpelainen nagrywała swoje rozmowy z tytułowym bohaterem na przestrzeni pięciu lat, ale w gotowym dziele pogrupowała je w taki sposób, abyśmy myśleli, że akt tworzenia trwał siedem dni - jak siedem filmowych rozdziałów. Można tu usłyszeć wiele ciekawych historii, m.in. o tym, jak to Sokurow miał pecha, bo już na debiut wybrał sobie ekranizację tekstu pisarza, który lada moment trafić miał na indeks autorów zakazanych albo jak jego wróg - Putin - z niewiadomych przyczyn postanowił sfinansować film, na który Sokurowowi blokowano fundusze.
Bohaterowi dokumentu zdarza się powiedzieć jakiś banał, ale często dzieli się też interesującymi przemyśleniami na temat sztuki, polityki i społeczeństwa. Fragmenty filmów Sokurowa powinny skłonić nowych widzów do zapoznania się z jego twórczością, ale najbardziej usatysfakcjonowani seansem bez wątpienia okażą się starzy fani reżysera.
A tu możesz obejrzeć całkiem za darmo film "Faust" Sokurowa:
Jakiś lubiący przesiadywać w domu nudziarz powiedziałby, że Kornel Kiwajło ma pecha, ponieważ jego przyjaciel Maks to niezły cwaniak, a wujek Dionizy (znakomity Bogdan Kalus) to duże dziecko i łaknący przygód oraz skarbów świr. Ja myślę, że Kornel ma szczęście. Dzięki bliskim, potencjalnie najnudniejsze wakacje życia zamienią się w niesamowitą przygodę. Dionizy, Maks i Kornel zbiorą ekipę, z którą wyruszą na poszukiwania rodzinnego skarbu Kiwajłów. Łatwo nie będzie, zwłaszcza że po piętach deptać im będzie dwóch opryszków (Tomasz Karolak i Wojciech Mecwaldowski). I nie tylko oni...
Jak dotąd, reżyser i scenarzysta Tomasz Szafrański ("Od pełni do pełni") przede wszystkim wykonywał rzetelną robotę na serialowych planach (np. w Disneyowskim "Do dzwonka"). Pomysł dokonania kinowej adaptacji twórczości Edmunda Niziurskiego był strzałem w dziesiątkę! Nawet w dialogach czuć nieobecny dziś sznyt. Film ma zaś niezwykły urok Kina Nowej Przygody i bardzo wiele się tu dzieje! Jest też dynamicznie zmontowany. Ale...
Niektórzy - zwłaszcza młodsi - aktorzy radzą sobie rożnie. Największy zarzut mam jednak do tego, że twórcy nie potrafili pogodzić się ze skromnością budżetu. Realizację takich scen jak pościg między straganami, gdzie ewidentnie zabrakło funduszy na uskakujących przed pojazdem kaskaderów i ludzie magicznie pojawiają się na miejscu zdarzenia już po wszystkim, należało sobie darować. Efekt jest groteskowy i żałosny. Mimo paru minusów, nie tylko dzieci powinny mieć sporą frajdę z członkostwa w Klubie Włóczykijów!
W USA piszą, że "Czy naprawdę wierzysz?" jest chrześcijańską wersją "Miasta gniewu". I pewnie mają rację, choć już na wstępie trzeba zaznaczyć, że mnóstwo przecinających się tu historii tworzy zdecydowanie mniej satysfakcjonującą całość, niż oscarowy film Paula Haggisa.
Starsza para (Cybill Shepherd i Lee Majors) stara się ugasić ból po potężnej stracie. Przytłoczona życiowymi tragediami matka (Mira Sorvino) usiłuje wychowywać małą córeczkę (przeurocza Makenzie Moss). Pastor (Ted McGinley, czyli Jefferson ze "Świata według Bundych") zdaje sobie sprawę, że choć jego wiara jest niezachwiana, to zaniedbał dawanie temu świadectwa czynem. Członek gangu zaczyna podważać dotychczasowy styl życia po zetknięciu z ulicznym kaznodzieją. I tak dalej...
Chrześcijańskie dramaty to nowa moda w amerykańskim kinie. Niestety, kolejny film z gatunku nie dorównuje dającemu się oglądać "Bóg nie umarł". To pieśń na chwałę Pana tak potwornie donośna i nie znosząca sprzeciwu, że ogłusza, zamiast nawracać. Chociaż "Czy naprawdę wierzysz?" od katastrofalnego technicznie "Doonby'ego" jest obrazem lepszym właściwie pod każdym względem (ale też nieźle sprawdziłby się oglądany "dla śmiechu"), to tamten film robił spore wrażenie mocnym, prowokującym finałem. "Czy naprawdę wierzysz?" sprowokuje co najwyżej przeciwników chrześcijaństwa.
Jeśli nie oglądaliście pierwszej części, robicie błąd, czytając te słowa. Jeśli "Więźnia labiryntu" macie już za sobą, wiecie na pewno, że Thomas i Streferzy opuścili labirynt, by trafić w jeszcze dziwniejsze i bardziej przerażające miejsce. Co to za chora gierka? Wszystkie odpowiedzi poznamy... jeszcze nie teraz - dopiero za rok, w finałowej części ekranizacji książkowej trylogii.
Za kamerą ponownie staje Wes Ball, przed kamerą ponownie stają Dylan O'Brien, Kaya Scodelario czy Thomas Brodie-Sangster (uroczy synek Liama Neesona z "To właśnie miłość"). Podobno większy budżet umożliwił reżyserowi zrealizowanie większej liczby lepszych sekwencji akcji, ale fabuła miała na tym nie ucierpieć.
"Próby ognia" to film zupełnie odmienny od swego poprzednika. To ryzykowne zagranie - nie powielać sprawdzonego przepisu na sukces. Ironia losu: dokładnie rok temu o tej porze pisałem, że "Więzień labiryntu" to jedyna dystopijna seria dla młodzieży, na której kontynuację naprawdę czekam, a teraz okazuje się, że nie uda mi się złapać filmu przed premierą. Pierwsze recenzje utrzymują się na podobnym poziomie, co w przypadku poprzedniej części (ok. 2/3 pozytywnych opinii), więc bardzo możliwe, że w kinie się nie zawiedziemy!