Ostatnią atrakcją kończącego się właśnie New York Film Festivalu, filmem zamknięcia, pokazanym w sobotni wieczór był "Miles Ahead", nietypowa opowieść o życiu Milesa Davisa, a jednocześnie prawdziwe tour de force amerykańskiego aktora Dona Cheadle'a.
To nie jest najłatwiejszy moment dla twórcy takiego filmu - w ostatnim czasie na ekrany trafiło co najmniej kilka wybitnych, albo przynajmniej ciekawych i nietypowych pod względem formalnym, obrazów poruszających się gdzieś w trójkącie: biografia - artysta - jazz, czyli tam, gdzie umieścić należy "Miles Ahead". "Whiplash" podniósł poprzeczkę niebywale wysoko, pokazywana premierowo na tym samym nowojorskim festiwalu nowa ekranowa biografia Steve'a Jobsa wyznaczyła nowe standardy dla tego typu opowieści, a z kolei niezbyt może wybitne filmy o Jimim Hendrixie i Jamesie Brownie, dość mocno wyeksploatowały temat.
Nie był to też najłatwiejszy moment z prozaicznych powodów finansowych i organizacyjnych - Cheadle długo nie mógł zebrać pieniędzy na ten projekt.
- Powiedzieć, że długo nosiłem w sobie ten film, to nic nie powiedzieć - mówił na spotkaniu po nowojorskim pokazie prasowym. - Nie zdziwię chyba nikogo, kiedy powiem, że to było moje wielkie marzenie: zagrać w tym filmie. Przez kilka lat robiłem więc wszystko, żeby to się udało i z przerażeniem patrzyłem, na konieczność dokonywania kolejnych bolesnych cięć w budżecie. Koniec końców zdecydowaliśmy się rozpocząć kampanię crowdfundingową, wiedząc, że to może być jedyny sposób, żeby dopiąć ten projekt pod względem finansowym. Trudno mi wyrazić swoją radość z tego, że wszystko udało się doprowadzić do końca i mogliśmy dziś pokazać gotowy film.
Dla Dona Cheadle to rzeczywiście swego rodzaju projekt życia. To dzieło, w które zaangażował się na wiele różnych sposobów. Po pierwsze gra oczywiście główną rolę, co w tym przypadku oznacza nie tylko, że prawie w ogóle nie znika z ekranu przez cały czas trwania filmu, ale na dodatek kreuje postać, którą widz ogląda w różnych okresach życia: od wczesnej młodości do wieku niemal podeszłego, kiedy muzyk był w nie najlepszym stanie fizycznym. Ale Cheadle jest także reżyserem filmu, współautorem scenariusza, współproducentem, a także - co może być najbardziej zaskakujące: kompozytorem części wykorzystanej w filmie muzyki i jej nader utalentowanym interpretatorem.
- Kiedy dziennikarze albo znajomi pytają mnie, jak sobie z tym wszystkim radziłem, mam jedną odpowiedź: narkotyki - żartował aktor, nawiązując w jakimś sensie do jednego z ważnych motywów w filmie, czyli uzależnienia Davisa od narkotyków. - Rzeczywiście, było przy tym sporo roboty, ale kiedy jest się tak zaangażowanym emocjonalnie w jakiś projekt, jak ja byłem w ten film, nie zauważa się tego. Skupiłem się raczej na tym, żeby stworzyć niecodzienną biografię niecodziennego człowieka, nie chciałem żeby była taka, jak wiele innych filmowych portretów.
Rzeczywiście, Cheadle zdecydował się na dość nietypową strukturę filmu: osią narracyjną jest tu sprawiająca wrażenie wyjętej niemal wprost z książek Huntera Thompsona epopeja gangstersko-narkotykowa: Miles próbuje odzyskać taśmę ze swoim najnowszym nagraniem, skradzioną z jego domu przez szemranego producenta. Jest więc w filmie wiele scen, których nie można się było raczej spodziewać po biografii genialnego muzyka: zamiast koncertów są pościgi samochodowe, zamiast wizyt w studiach nagraniowych - odwiedziny w podłych spelunach, a sam Davis częściej trzyma w ręku pistolet niż trąbkę. Klasycznym komiksowym "sidekickiem" w tych awanturniczej opowieści jest dla muzyka dziennikarz z "The Rolling Stone", dość brawurowo zagrany przez Ewana McGregora.
- To nie jest prawdziwa postać - wyjaśniał Cheadle. - To raczej ktoś złożony z elementów kilku prawdziwych dziennikarzy, którzy w momencie kiedy Davis zamilkł na wiele lat i pogrążył się w nałogu, rzeczywiście niemal polowali na wywiad z nim, mając świadomość, że może to być wywiad ostatni.
W dynamiczną akcję, dziejącą się jednego wieczoru, Cheadle wplata liczne retrospekcje, pokazujące ważne momenty z biografii artysty. Choć skupia się raczej na jego życiu prywatnym niż karierze artystycznej - tej ostatniej poświęconych jest tylko kilka niedopowiedzianych, szybkich scen. Znacznie więcej uwagi reżyser poświęca trudnemu związkowi trębacza z żoną, Francis Taylor (w tej roli Emayatzy Corinealdi): pokazuje go od niemal romantycznego początku, przez bolesny moment, kiedy artysta żąda od żony rezygnacji z kariery tancerki baletowej, do brutalnych kłótni i rozstania, które pogrążyło Davisa w ciężkiej depresji.
Strzelaniny - strzelaninami, narkotyki - narkotykami, ale oczywiście ten film nie mógł się obyć bez muzyki. Jest tu jej mnóstwo - nie milknie w zasadzie ani przez chwilę. W znakomitej większości są to oryginalne utwory samego Davisa, nieźle dopasowane pod względem tempa i nastroju po poszczególnych scen.
- Na szczęście od samego początku miałem bardzo mocne wsparcie w rodzinie artysty - opowiadał Cheadle. - Dzięki temu o wiele łatwiej było mi o dostęp do różnych materiałów, wykorzystanych w filmie. Nie tylko muzyki, ale i osobistych rzeczy artysty czy jego obrazów, których sporo namalował pod koniec życia.
W filmie pojawia się także bardzo znacząca scena: koncertu w całkiem współczesnym klubie, w bardzo współczesnym składzie, w którym swoją drogą występują przedstawiciele ścisłej czołówki dzisiejszej sceny jazzowej, m.in.: Herbie Hancock czy Esperanza Spalding. Na czele zespołu, ubrany tak, jak podczas swych ostatnich koncertów ubierał się Davis, stoi oczywiście Cheadle.
- Tak, chodziło nam dokładnie o efekt umieszczenia Davisa we współczesnych czasach - wyjaśniał Cheadle. - Bo to artysta, który znakomicie odnalazłby się w nich, jeśli chodzi o kwestie muzyczne. Jestem absolutnie pewien, że tak jak kiedyś przełamywał granice sceny jazzowej i grywał z wielkimi indywidualnościami muzyki pop, np. Princem, dziś występowałby na jednej scenie np. z Kendrickiem Lamarem czy D'Angelo.
Nieznana jest data polskiej premiery filmu.
Zanim zobaczysz film, przeczytaj autobiografię Milesa Davisa. Ebook jest dostępny na publio.pl >>