Zaskakujący, wciągający, urzekający prawdziwością szwedzki dramat. Stella (świetna debiutantka Rebecka Josephson) to młoda dziewczyna, poznająca świat z typowo dziecięcą bezczelnością i przekonaniem o własnej ważności oraz nieomylności. Gdzieś w środku musi jednak wiedzieć, że część rówieśników spogląda na nią z pogardą. Dlaczego? Przez otyłość. Stella zazdrości więc starszej siostrze, Katji (Amy Diamond) - ślicznej i utalentowanej łyżwiarce, cieszącej się powodzeniem u chłopców. Nawet rodzice wydają się z niej bardziej dumni.
Gdy już można pomyśleć, że tematem "Mojej chudej siostry" będą ewentualne próby zrzucenia kilogramów przez Stellę, na jaw zaczyna wychodzić, że dużo sprawniej od niej chudnie Katja. Jej problemy z wagą są jeszcze poważniejsze. Anoreksję dziewczyny pierwsza dostrzeże Stella, ale czy będzie wiedziała, co z tą wiedzą zrobić? Zwłaszcza że relacja między siostrami polega na typowych dla rodzeństwa w tym wieku wahaniach między miłością a nienawiścią, a główna bohaterka ma jeszcze na głowie swe własne dojrzewanie.
Reżyserka i scenarzystka Sanna Lenken, która kwestię zaburzeń odżywiania poruszyła już w krótkim metrażu "Ata lunch", zalicza "Moją chudą siostrą" bardzo udany pełnometrażowy debiut. Historia jest częściowo inspirowana doświadczeniami autorki. Wypada mieć zatem nadzieję, że kolejne danie Lenken będzie równie smaczne, nawet jeśli nie będzie opowiadać o jej osobistych traumach.
James Bond (Daniel Craig) załatwia w Meksyku prywatne porachunki. W tym czasie "M" (Ralph Fiennes) musi liczyć się z odsunięciem od stanowiska i likwidacją programu "00" w związku z planami uruchomienia nowej międzynarodowej agencji bezpieczeństwa. Wkrótce Bond odkrywa, że za wszystkimi jego wrogami z przeszłości stała tytułowa organizacja, której mózg (Christoph Waltz) planuje ciche przejęcie władzy nad światem. I osobistą zemstę.
Jaki jest "Spectre"? To Bond na nasze czasy >>
To zgrabny przypadek, że "Spectre" wchodzi do kin tydzień po ostatniej odsłonie "Paranormal Activity". Autorzy tego horroru na przestrzeni kilku części zbudowali wielką mitologię, ale nie da się ukryć, że wymyślali ją w biegu, z filmu na film. W "Spectre" jest tak samo: każe się nam wierzyć, że wszystkie przygody i przeciwnicy Bonda-Craiga są powiązane, ale twórcy z pewnością wpadli na to najwcześniej przy "Skyfall". Efekt jest więc marny i naciągany. Kolejne nowe "Bondy" coraz bardziej odchodziły od dopiero co ustanowionej zasady realizmu i bezwstydnie kopiowały nie tylko "Batmany" Christophera Nolana, ale też... same siebie. "Spectre" to poniekąd powtórka ze "Skyfall". "Casino Royale" pozostaje jedyną genialną odsłoną serii.
Zdecydowanie największe wrażenie robią samochody i suknie, ale dopiero gdy nosi je na sobie Lea Seydoux ("Życie Adeli"). Sam Mendes ("Skyfall", "American Beauty") nie jest reżyserem kina akcji, poza bombastycznym otwarciem wychodzi mu tylko bijatyka w pociągu. Telenowelowe, absurdalne rozwiązania fabularne i marny wątek miłosny ciągną w dół. Postaci nie mają wnętrza ani uczuć - one tylko twierdzą, że je mają, i na dowód tego o nich mówią. Wyznacznikiem jakości filmu okazuje się rozgrywający się podczas spektakularnej meksykańskiej parady prolog. Rozmach? Ogromny. Efektowność i frajda? Niewielkie. Bond pozostawia niedoszłą kochankę w hotelu i rusza do akcji. Kobieta czuje się tak samo niezaspokojona jak widzowie po seansie. Z kolei Craig wygląda w "Spectre" na bardzo zmęczonego i pierwszy raz przekonuję się do pomysłu, by rzeczywiście pozwolić mu przejść na emeryturę. To ochroni jego dziedzictwo, a przy okazji może tchnąć w serię nowe życie. Bond nie umiera nigdy, ale definitywnie potrzebuje defibrylatora.
Początek XX wieku. Brytyjskie kobiety nie mają praw wyborczych i zarabiają mniej od lżej pracujących mężczyzn (ciekawe, co na to dzisiejszy rynek pracy...). Maud Watts (Carey Mulligan, "Drive") jest praczką, która przez przypadek trafia w sam środek protestu sufrażystek. (Podejrzanie) szybko przekonuje się, że to walka o słuszną sprawę, w którą nie może się nie zaangażować - nawet gdyby miała zapłacić za to wysoką cenę.
Świat fikcyjnej protagonistki zamieszkują postaci równie zmyślone - np. świetnie zagrana przez Anne-Marie Duff Violet Miller czy Edith Ellyn w wykonaniu Heleny Bonham Carter, prawnuczki byłego premiera Wielkiej Brytanii H.H. Asquitha, który gorąco sprzeciwiał się ruchowi sufrażystek - oraz prawdziwe, jak grana przez Meryl Streep (kilkadziesiąt sekund na ekranie) Emmeline Pankhurst oraz Emily Davison. Mężczyzn jest tu na kopy, ale tylko jeden porządny oraz jeden targany wątpliwościami. Bezwzględne nakreślenie, kto jest dobry, a kto zły - podczas gdy organizacja bohaterek może być spokojnie uważana za terrorystyczną - jest jedną z większych wad obrazu.
Dramat Sary Gavron ("Brick Lane") to rzecz poprawna, ratowana przez znakomitą Mulligan, ale cierpiąca z powodu przeciętnego scenariusza Abi Morgan ("Żelazna dama"). Tekst podręcznika do historii nie byłby mniej ciekawy. "Sufrażystka" to film zbyt prosty, zbyt chętnie mknący do chwalebnego finału. Co więcej, obraz sugeruje, że to właśnie poprzez zaprezentowane w nim czyny sufrażystki osiągnęły upragniony sukces, podczas gdy prawda jest znacznie bardziej skomplikowana.
Na pierwszy rzut oka, Pierre (Stanislas Merhar, "Dziedzictwo") i Manon (Clotilde Courau, "Letni zawrót głowy") to idealne małżeństwo. Szybko - bo i film trwa niewiele ponad 70 min - okazuje się, że ich życie nie jest tak różowe (a obraz - czarno-biały). Pierre, półamatorski twórca kina dokumentalnego, zdradza żonę, ale nie jest gotowy od niej odejść. Manon wspiera męża w pracy i w życiu, ale w głębi serca chyba też nie jest szczęśliwa... Co z nimi będzie?
Najnowszy film Philippe'a Garela, już od czterech dekad pozostającego wiernym duchowi francuskiej Nowej Fali, jest kolejnym przedstawicielem nurtu zdecydowanie nie należącego do moich ulubionych i kolejnym niemal identycznym filmem tego reżysera. Trudno się dziwić, że ani krzty w nim oryginalnych przemyśleń czy nowych rozwiązań.
Historia jest prosta i setki razy widziana, dialogi wywołują zgrzytanie zębów, a główny bohater to wyjątkowo paskudny, egocentryczny typ, stosujący podwójne standardy w relacjach z kobietami. Tak jak chyba nikt nie lubi być w czyimś cieniu, tak nie wyobrażam sobie też, aby ktokolwiek mógł czerpać przyjemność ze znalezienia się "W cieniu kobiet".
Zgodnie z zasadą, że wszystkiego powinno być więcej, mamy tu jednego łebskiego wiewióra, który dopiero co opuścił zoologiczny poprawczak, dziesięciu zwierzęcych pomagierów różnego sortu i aż tysiąc kilogramów fistaszków, które paskudni ludzie wywieźli do fabryki, by przerobić je na... krem do pięt. Orzeszki trzeba ukraść z powrotem, by mieszkańcy lasu nie pomarli z głodu.
O filmie debiutującego reżysera Rossa Venokura i debiutującej scenarzystki Lenore Venokur (zbieżność nazwisk, zapewne, nieprzypadkowa) wiadomo niewiele. Zwiastun nie zapowiada wielkiego przeboju. W polskiej wersji językowej zabrakło gwiazd, ale w oryginale swoich głosów bohaterom użyczyli m.in. John Cleese, Will Forte, John Leguizamo, Jason Jones i Samantha Bee.
Film ma być dostępny także w 3D, choć animacja słabo wygląda nawet w dwóch wymiarach. "Rabusie fistaszków" napadną na polskie kina znienacka, bez pokazu prasowego.
Sierpień 1936 r., początki wojny domowej w Hiszpanii. To okres prześladowań Kościoła katolickiego, w wyniku których śmierć poniosło kilka tysięcy Sług Bożych i kilkadziesiąt tysięcy wiernych. "Zakazany Bóg" opowiada prawdziwą historię męczenników z Barbastro - księży i kleryków, którzy wyczuwali zbliżający się koniec, ale nie wyrzekli się wiary i spokojnie spisywali wszystko, czego byli świadkami. Film powstał m.in. w oparciu o ich zapiski.
Hiszpański dramat nakręcony przez Pabla Morena, do którego scenariusz napisał debiutant Juanjo Diaz Polo, to raczej kolejna z pozycji przeznaczonych dla katolików, którzy chcą tylko umocnić się w wierze. Przeciwników religii zapewne jedynie rozzłości.
"Zakazanego Boga" jeszcze nie widziałem, podobnie reszta świata, bo niewiele można znaleźć w sieci recenzji filmu. Opinie nie są szczególnie przychylne, rzecz porównywana bywa do "filmu telewizyjnego". Kto zechce, o jego kinowości przekona się sam.