Gorący okres zimnej wojny. Amerykanie pojmali radzieckiego szpiega (cudowny Mark Rylance), ale muszą wytoczyć mu pozornie uczciwy proces. Do obrony zdrajcy zmuszony zostaje spec od ubezpieczeń, James Donovan (Tom Hanks). Facet zna się na robocie, ale nie ma szans na wybronienie klienta. Niespotykana przyzwoitość każe mu jednak walczyć do końca, mimo że zrobi to z niego wroga publicznego numer dwa. Donovan próbuje uratować szpiega od kary śmierci również dlatego, że jest pragmatykiem: co jeśli w ręce Rosjan wpadnie nasz człowiek i przyda nam się jakiś szpion na wymianę? Przyszłość pokaże, że Donovan miał rację. I że będzie musiał zaangażować się w akcję bardziej, niż przypuszczał.
Steven Spielberg znowu nie zawodzi, choć widzowie, którzy wynudzili się na "Lincolnie", powinni podejść do "Mostu szpiegów" ostrożnie. To także film powolny, przegadany, pozbawiony sekwencji walk i pościgów. Tutaj działa się poprzez myślenie i negocjowanie, a nie podkładanie bomb. To nie znaczy, że najnowsze dzieło Spielberga jest pozbawione napięcia. Najmocniejszy jest pierwszy, sądowy akt, ale tempo całego filmu jest zadowalające.
Scenariusz Matta Charmana, podkręcony później nieco przez braci Coenów, oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, ale autorzy nie hamowali twórczej swobody. Niewielka część zdjęć, za które tradycyjnie odpowiada Janusz Kamiński, kręcona była we Wrocławiu, gdzie stanął m.in. mur berliński. Warstwa wizualna i montaż robią niesamowite wrażenie, a Hanks podtrzymuje życiową formę, którą nieoczekiwanie odnalazł jako "Kapitan Phillips" oraz "Ratując pana Banksa". Bez wątpienia, "Most szpiegów" to - zasłużony - pewniak do kilku oscarowych nominacji.
Pamiętacie nominowany do Oscara "Boyhood", niezwykły filmowy eksperyment Richarda Linklatera, który przez kilkanaście lat tworzył swoją fabułę kawałek po kawałku, wyjątkowo przekonująco opowiadając o dorastaniu zwykłego amerykańskiego chłopca? Hanna Polak realizowała w tym czasie podobny film. Z tą różnicą, że autorka "Dzieci z Leningradzkiego" (oscarowa nominacja za dokument krótkometrażowy) kręciła film dokumentalny. Różnica jeszcze istotniejsza: bohaterka obrazu Polki mieszkała i dorastała na wysypisku śmieci. Największym w Europie.
Mała Julia nie miała lekko. Trudno zachowywać optymizm, spędzając życie na wysypisku. Protagonistka nie znała innego losu, ale mimo wszystko wierzyła, że lepsze czasy muszą nadejść. Takich jak ona jest więcej. To jasne, że nie wszystkim - a raczej mało komu - udaje się stamtąd wyrwać. Ale cuda się zdarzają. Kamera Polak nie rejestruje jednak wiele cudów. Podglądamy pierwsze papierosy, pierwsze pijaństwo a nawet pierwszą ciążę. Zupełnie jak w życiu. Tylko że sceneria życia Julii - podmoskiewskie śmietnisko - jest tak paskudnie niecodzienna.
Filmy takie jak "Nadejdą lepsze czasy" zawsze skłaniają mnie do refleksji nad humanitaryzmem autorów. Czy przez te wszystkie lata Polak naprawdę nie była w stanie bardziej pomóc swojej bohaterce? A może powstrzymywała ją obawa przed zniszczeniem tworzącego się arcydzieła? Abstrahując od owych - wcale nie błahych - pytań, efektem jest naprawdę mocne kino. Takie, jakie podoba się wręczającym ważne nagrody gremiom. Pewnie dlatego ten naturalistyczny "Boyhood" po rosyjsku ma spore szanse na nominację do Oscara.
Ocena: 4/6
Poprzedni film Radu Judego, "Wszyscy w naszej rodzinie", kumulował to, co najgorsze w nowofalowym kinie rumuńskim. Na szczęście, nastał czas odpływu. Jeden z głównych przedstawicieli tego nurtu nakręcił film pod względem problematyki teoretycznie zbliżony do swoich wcześniejszych dokonań, ale tak naprawdę "Aferim!" nie mogłoby być od nich bardziej odmienne.
Połowa XIX w. Lokalny stróż prawa wyrusza wraz z synem w pościg za zbiegłym Cyganem, który nie tylko postanowił zmienić niewolniczy status, ale przy okazji znieważył też swego pana. Wędrówka przez Wołoszczyznę będzie dla Costandina znakomitą okazją do popracowania nad wątpliwą męskością syna. Costandin jest postacią przypominająca podchmielonego wujka na rodzinnej imprezie - to obmaca najbliżej siedzącą dziewkę, to rzuci rasistowskim tekstem, ale na koniec wylezie z niego uniewinniająca resztka człowieczeństwa.
Jude portretuje realia, w których podziały kastowe są czymś oczywistym, a kobieta jest w połowie drogi między mężczyzną a niewolnikiem. I nikogo to nie dziwi. Reżyser wyjątkowo nie grozi palcem zza kamery i nie tłumaczy, że tak być nie powinno. Tak, po prostu, w tamtej epoce było. Naturalność i prostolinijność filmu jest jego wielką zaletą. Największą wartością scenariusza są jednak wyśmienite aforyzmy, którymi Costandin częstuje widzów co parę chwil. Rzecz jest rumuńskim kandydatem do Oscara, na ostatnim Berlinale dostała Srebrnego Niedźwiedzia ex aequo z "Body/Ciało" Małgorzaty Szumowskiej. Z tej dwójki, "Aferim!" jest filmem zdecydowanie lepszym.
Karol Kremer (Filip Pławiak, "Bilet na Księżyc"), najlepszy pływak w Krakowie, natyka się na zwłoki chłopca i potencjalnego mordercę. Zamiast wszcząć alarm, młodzieniec zaczyna śledzić podejrzanego. Odkrywa, że seryjnym mordercą jest niepozorny weterynarz (Adam Woronowicz). Zamiast poczuć obrzydzenie, Kremer popada w nieoczekiwaną fascynację mężczyzną.
Nie ulega wątpliwości, że fabularny debiut Marcina Koszałki ("Takiego pięknego syna urodziłam", "Będziesz legendą, człowieku") to film przepięknie nakręcony. Autor zdjęć do "Rewersu" wie, jak ustawiać kamerę. Kilka ujęć jest naprawdę fenomenalnych. Świetny jest też mroczny klimat Krakowa lat 60. Pławiak ma odpowiednią prezencję, na Woronowiczu zawsze można polegać. Niestety, na tym lista zalet "Czerwonego pająka" się kończy.
Opowieść inspirowana jest historiami najbardziej znanych seryjnych zbrodniarzach PRL-u. Problem polega na tym, że nie budzi żadnych emocji. Postaci nie są interesujące i nie sposób przejąć się tym, co się z nimi stanie. Im dłużej towarzyszymy bohaterom, tym obojętniejsi na ich losy się robimy. Pozostaje jedynie podziwianie obrazków, a to zdecydowanie za mało.
Asteroida, która w prawdziwym świecie wykończyła prehistoryczne gady, bezszelestnie mija ziemię. W alternatywnej rzeczywistości filmu dinozaury to nowi ludzie. Skoro tak, to kim będą nasi przodkowie? Zwierzątkami. "Dobry dinozaur" to opowieść o chłopcu i jego psie, przy czym chłopcem jest tytułowy bohater, a pieskiem zagubione ludzkie dziecko. Na tym pomysły twórców "Dobrego dinozaura" właściwie się wyczerpują. W filmie jest jeszcze piękna scena, w której osieroceni bohaterowie porozumiewają się w kwestii swoich rodzin oraz bardzo zabawne spotkanie z pewnym flegmatycznym dinusiem.
Poza tym, są same problemy. Ponieważ to produkcja Disneya/Pixara, główny bohater musi - lekki spoiler - stracić rodzica. Tylko czemu dochodzi do tego w scenie niemal zerżniętej z "Króla lwa"? Cała rzecz jest zresztą mieszanką pomysłów z lepszych dzieł. To prawdopodobnie film z najsłabszym scenariuszem w historii Pixara. "Dinozaur" obfituje też w sceny zdecydowanie zbyt brutalne i obrzydliwe dla najmłodszych. Obejrzymy także naprawdę udaną sekwencję halucynogennego tripu, ale czy umieszczenie jej w filmie dla dzieci to rozsądny pomysł? Nigdy wcześniej żadna produkcja studia nie musiała pokonać tak wyboistej drogi do kin - opóźnienia spowodowane gruntownymi przeobrażeniami koncepcji, zmianą reżysera czy wymianą niemal całej obsady - co wyraźnie widać. "Dinozaur" wydaje się kompletnie nieprzemyślany, i to od samego początku.
Największą wartością filmu jest jego warstwa graficzna. Tła i krajobrazy są niemal fotorealistyczne. "Dobry dinozaur" jest być może najpiękniejszym wizualnie obrazem Pixara. Szkoda, że praca artystów stanowi tło tak płytkiej historii. Rzecz jest przyzwoita, ale nie tego oczekujemy od arcymistrzów gatunku. Standardowo, seans poprzedza krótkometrażówka. Tym razem jest to "Super Drużyna Sanjay'a", czyli induscy superbohaterowie w stylistyce "Tronu". Jest neonowo i kolorowo, ale czy z perspektywą długiego metrażu - czas pokaże.
W ostatnich latach, zdecydowanie popularniejszym podejściem do ekranizowania Szekspira było unowocześnianie jego tekstów. Często się to opłacało, choćby w genialnej "Zakochanej złośnicy". Tymczasem, kręcąc swój zaledwie drugi film, Justin Kurzel na wierność oryginalnemu "Makbetowi" postanowił rywalizować z Orsonem Wellesem i Romanem Polańskim. Przegrał sromotnie.
Najnowsza adaptacja tragedii Szekspira zaczyna się w sposób zapowiadający szkocką wersję "300". Wcielający się w tytułowego bohatera Michael Fassbender, który zyskał sławę właśnie po występie w filmie Zacka Snydera, w zwolnionym tempie i za pomocą efektownych cięć sieje postrach na polu bitwy. Niestety, tempo całości okazuje się jakby spowolnione, a film szybko robi się tak mroczny, ponury, brutalny, skąpany we wszystkich odcieniach czerni i zwyczajnie nudny, że najtrudniejszą bitwą, jaką przyjdzie stoczyć widzowi, będzie starcie z sennością.
Nie pomaga fakt, że podczas gdy Fassbender, Marion Cotillard i reszta wygłaszają kwestie tak pompatycznie, jakby obserwowało ich 300 Szekspirów, robią to przy tym w taki sposób, jak gdyby kompletnie nie rozumieli znaczenia wyrzucanych z siebie słów. "Makbet" nigdy nie był najsubtelniejszą tragedią, ale poprzez taki sposób podania Szekspir brzmi tu momentami jak starszy kuzyn Paulo Coelho. Przedstawienie schizofrenii protagonisty może budzić zastrzeżenia, z kolei Lady Makbet z biegiem czasu przedziwnie łagodnieje. Film pochwalić można jedynie za cudowne zdjęcia Adama Arkapawa. Nawet najpiękniejsze krwawe niebo nie jest jednak warte dwugodzinnego współudziału w torturowaniu Szekspira.
Nastoletnia Rose (Liv Henneguier) wygląda jak cherubinek, ale we wnętrzu dziewczyny buzują hormony. Nic dziwnego, że gdy w jej domu zjawia się polski robotnik (Andrzej Chyra), dziewczyna zaczyna przejawiać (nie)zdrowe zainteresowanie mężczyzną. Tak naprawdę fascynuje ją jednak jego syn, którego Józef chciałby odszukać - okazuje się, że Rose i Roman chodzą do tej samej szkoły. Im większym miłosnym rozczarowaniem okazuje się chłopak, tym bardziej główna bohaterka, targana emocjami, torpeduje nieśmiałe starania jego ojca.
Pełnometrażowy debiut urodzonej w Polsce i wychowanej we Francji Julii Kowalski nosi dość mocne autorskie piętno. Być może właśnie to jest przekleństwem skromnego dramatu, który próbuje odważnie opowiadać o blaskach i (przede wszystkim) cieniach dorastania.
Bohaterka "Znam kogoś, kto cię szuka" jest dziewczęciem, którego zachowania można tłumaczyć trudnym okresem w życiu, ale chciałoby się raczej udzielić jej lekcji wychowania, niż się z nią zaprzyjaźnić. Sympatię prędzej wzbudziliby dorośli bohaterowie, gdyby tylko nie byli tak irytująco zagubieni i bierni. "Znam kogoś, kto cię szuka" obiecująco się zaczyna, ale szybko osiada na mieliźnie.
Być może mam słabość do filmów o papieżach, ale jestem jednym z tych kilku widzów, którzy czas spędzony w kinie na "Karolu..." z Piotrem Adamczykiem uważają za całkiem udany. Tym bardziej szkoda, że nie doczekaliśmy się wojennego "Benedykta", który mógłby otworzyć nowy rozdział w karierze Dolpha Lundgrena (nie ciskajcie gromów, papież Franciszek doceniłby ten żart). Aktualny Ojciec Święty swoją ekranową biografię dostaje nadzwyczaj szybko i chociaż również nie żałuję, że miałem okazję ją zobaczyć, to nie potrafię powiedzieć o niej dobrego słowa.
Argentyńska produkcja z Dariem Grandinettim ("Dzikie historie") w roli tytułowej powstała w oparciu o książkę dziennikarki Elisabetty Pique, która zaprzyjaźniła się z głową kościoła katolickiego jeszcze w czasach, gdy ta, zamiast przybranego imienia, nosiła nazwisko Jorge Mario Bergoglio. Filmowa wersja watykanistki pełni w fabule równorzędną rolę i - z całym szacunkiem dla perypetii tej ciepłej, sympatycznej postaci - w dużej mierze odpowiada za porażkę filmu.
Wstęp i epizody z przeszłości papieża są naprawę udane. Trzeci akt, przedstawiający kluczowe głosowania, także wypada interesująco. Środek jest jednak potwornie nudny. Zbyt wiele czasu poświęca dziennikarce, która nie robi niczego szczególnego, a przecież nie dla niej widzowie przychodzą na film. Efekt jest taki, że katolicy, którzy chcą po prostu obejrzeć biografię papieża - nie zważając na jej jakość - powinni wyjść z kina zadowoleni. Dla pozostałych: czarny dym.
Bardzo ambitna uczennica ostatniej klasy gimnazjum, przygotowująca się do kluczowego testu. Żona marynarza, która musi znosić długie okresy rozłąki z ojcem swego maleńkiego dziecka. Rektor kościoła sióstr Wizytek w Warszawie. I jeszcze parę innych osób. Co mają ze sobą wspólnego? Uwielbiają poezję księdza Jana Twardowskiego i odnajdują w niej komentarz do własnego życia.
Dokument Dariusza Gajewskiego ("Obce niebo") ze zdjęciami Wojciecha Staronia ("Papusza") zagląda na chwilę w ich życia, pokazuje codzienność i momenty wyciszenia, próbując ukazać, co dla bohaterów znaczy twórczość jednego z ulubionych polskich poetów. Film rewolucji nie robi, ale działa przyzwoicie i tak też się go ogląda.
Problem produkcji spoczywa nomen omen w jej czasie niedokończonym. Seans trwa zaledwie 40 minut, czyli dobrze sprawdzi się w roli przerywnika dydaktycznego w ramach lekcji języka polskiego (lub nawet religii), co było zresztą jednym z zamiarów twórców i dystrybutora. Ale żeby tak od razu próbować wpychać ją do kin? Gdy pewnego dnia "Czas..." zostanie wyemitowany w telewizji, wybranie go zamiast kolejnego odcinka bzdurnego talent show będzie dobrą decyzją. Tutaj oceniamy jednak czy warto udać się na coś do kina. W tym wypadku, odpowiedź brzmi: bardzo zdecydowane raczej nie. Ocena: 2/6
Lowelas i drobny złodziejaszek, od którego Nicolas "60 sekund" Cage mógłby się sporo nauczyć, kradnie furę i jedzie do Paryża, by odzyskać kasę oraz kobietę, która wyjątkowo zapadła mu w pamięć. Niestety, Michel (Jean-Paul Belmondo w swej przełomowej roli) zabija po drodze stróża prawa. Ścigany przez policję, ma jeszcze mniej czasu, by namówić Patricię (absolutnie zjawiskowa Jean Seberg) na wspólną ucieczkę.
Zdecydowanie nie jestem fanem Nowej Fali - tak alogiczne postępowanie bohaterów współczesnego filmu doprowadziłoby do rychłego rozszarpania go przez widzów i krytykę - ale pełnometrażowy debiut Jeana-Luca Godarda, jeden z obrazów założycielskich nurtu, jest naprawdę zachwycający. Autor inspirował się i oddawał hołd cudownemu amerykańskiemu noir, jednocześnie otwierając nowy rozdział w historii kina.
Na ekrany wraca właśnie dzieło, które doprowadziło do jednej z największych filmowych rewolucji. Godarda chwali się dzisiaj m.in. za wynalezienie - w "Do utraty tchu" szalenie irytującej i koszmarnie niechlujnej - techniki skokowego montażu (jump cuts), tyle że twórca dokonał tego przypadkowo, będąc zmuszonym do solidnego cięcia w celu skrócenia filmu. Można mieć problem z pierwszym aktem, ale gdy akcja przenosi się do mieszkania Patricii, by pozwolić bohaterom leniwie i arcydługo rozprawiać o życiu, śmierci, miłości i całej reszcie, trudno nie poddać się urokowi jednego z najważniejszych debiutów wszech czasów. Co ważne, w przeciwieństwie do wielu klasycznych pozycji, nadal zaskakuje świeżością i wciąż ogląda się znakomicie.