Wystarczył otwierający montaż, by "Kochajmy się od święta" okazało się filmem lepszym od "Listów do M. 2". Komediodramat Jessie Nelson (współscenarzystki "Freda Clausa - brata Świętego Mikołaja") to najsympatyczniejszy film świąteczny, jaki zobaczycie w tym roku w polskich kinach. Niestety, nawet jemu odrobinę brakuje, by na stałe wpisać się do kanonu grudniowych pozycji.
Przez blisko dwie godziny obserwować będziemy cztery pokolenia rodziny Cooperów. Niemal każdy z jej przedstawicieli nie znosi świąt i znajduje się w podłym momencie życia. Czy to nestor rodu (Alan Arkin), którego ukochana, młodsza o parę dekad kelnerka (Amanda Seyfried) zamierza na zawsze wyjechać, czy bezrobotny rozwodnik, ojciec trójki dzieci (Ed Helms), czy wreszcie rozstające się po 40 latach małżeństwo (Diane Keaton i John Goodman), które musi wybrać moment, by ogłosić to najbliższym. Wszystko podane w komediowo-dramatycznym tonie przy dźwiękach być może najlepiej ułożonej listy filmowych piosenek 2015 roku.
Główną wadą "Kochajmy się od święta" nie jest parę przeciągniętych scen, zbytnia wtórność historii czy nawet spory chaos, panujący w filmie. Paradoksalnie, największym strzałem w stopę okazał się fatalny casting (oprócz ww. gwiazd występują tu także Marisa Tomei czy Olivia Wilde). Wszyscy grają znakomicie. W czym rzecz? Dopiero pod koniec filmu widz jest w stanie ustalić pokrewieństwo między członkami rodziny. 69-letnia Keaton i 50-letnia Tomei grają siostry. 81-letni Arkin wciela się w przedstawiciela (jeszcze) starszego pokolenia. To niedorzeczne i nie trzyma się kupy. Producenci ewidentnie chcieli użyć każdego dobrego aktora, którego mogli dostać. Tylko że wybierając najładniejsze puzzle, nie ułożysz idealnego obrazka.