Jak co roku na blogu TOP 10 ROZCZAROWAŃ FILMOWYCH 2015 r.:
10) "Jupiter: intronizacja"
Wyrachowana wendetta Wachowskich, za kiepską frekwencję na "Speed Racerze" i "Atlasie chmur". Najbrzydszy film dekady i kosmiczny koszmar Richarda Attenborough, opowiadający o międzygalaktycznych krokodylach i telekinetycznych pszczołach. Kompromitacja i ostateczny dowód na to, że jedynka "Matrixa" to nic innego, jak rodzeństwa wypadek przy pracy.
9) "Do utraty sił"
Poradnik, jak nie robić kina sportowego. Obraz bez pasji, tempa i przede wszystkim bohatera, któremu chcemy kibicować. Prawy podbródkowy wymierzony cierpliwości widzów. Tani dramat napompowany bardziej, niż mięśnie Jake'a Gyllenhalla i żywy dowód na to, że można zaaranżować pojedynek nudniejszy od spektaklu w wykonaniu Pacquiao i Mayweathera Jr.
8) "Kurt Cobain: Montage of Heck"
277 - tyle sekund trwa nieśmiertelny "Smells like teen spirit" Nirvany. To także czas, po którym miałem dość filmu pozującego na arcydzieło, którym nie jest. "Montage of Heck" to obraz wydumany, tandetny i do bólu przewidywalny. Pasujący do Cobaina, niczym świętej pamięci Lemmy Kilmister do konkursu chopinowskiego.
7) "Coś za mną chodzi"
Za produkcją Mitchella wędruje całkowicie niezrozumiały hype, który podobnie jak w przypadku zeszłorocznego "Babadooka" wynosi obraz przeciętny niemal na piedestał gatunku.
Jeśli chodzi za wami dobry horror - ten omijajcie z daleka.
6) "Teoria wszystkiego"
Nie trzeba być Stephenem Hawkingiem lub konstruktorem Wielkiego Zderzacza Hadronów aby wiedzieć, że jako coś jest do wszystkiego - to z dużą dozą prawdopodobieństwa - jest po prostu do niczego. Jak ten film, będący smutnym potwierdzeniem tezy, że Oscary w kategoriach aktorskich nie mają już żadnej wartości.
5) "Jobs"
Nie zawsze to co dobre w teatrze, sprawdza się na kinowym ekranie. Sorkin i Boyle przegadali swój film, który z pewnością byłby objawieniem na deskach Broadway'u. Podobnie jak iPhone 6, "Jobs" na tle swojego poprzednika wypada bardziej niż przyzwoicie, jednak jako suwerenny twór wyłącznie rozczarowuje.
Swoją drogą ciekawe, jak Grotowski poradziłby sobie z trylogią Lucasa?
4) "Pieśń Słonia"
Film, który z uśmiechem na twarzy zrobi z ciebie idiotę. Kino nielogiczne, głupie i nikomu niepotrzebne. Okraszone najbardziej przewidywalnym zakończeniem od czasów "Titanica". Doprawione szarżującym Xavierem Dolanem, jedynie do 30 minuty zręcznie maskującym, że magazynek z pomysłami twórców - od ponad kwadransa jest już pusty.
3) "Lost River"
Bzdurne marzenie Ryana Goslinga, aby zostać hybrydą Refna i Lyncha. Gwiazdor "Pamiętnika", zapatrzony w swoich idoli, zamiast filmu tworzy bezwartościową kolorowankę - po seansie której jako perspektywa piekła na ziemi jawi się nie tyle wieczność w Detroit, co raczej dwie godziny z kolejnym "dziełem" młodego reżysera. Ryan, nie idź tą drogą.
2) "Straight Outta Compton"
Ciężko traktować na serio film, wyprodukowany przez jego głównych bohaterów. Mam wrażenie, że historia którą właśnie widziałem, to hagiografia skrojona na modłę "Kwiatków świętego Franciszka". "Straight Outta Campron" to obraz nie tylko skrajnie cukierkowy, ale i zadziwiająco grzeczny. Pozostaje żałować, że walczący niegdyś z cenzurą członkowie N.W.A., przetarli własną biografię przez jej bezlitosne sito.
1) "Spectre"
Najsłabszy film z Craigiem, który rolą agenta 007 jest już wyraźnie znużony. Bond bez pomysłu i właściwości. Żenującego Waltza, który zapomniał że światła na planie "Bękartów Wojny" już dawno zgasły - jeszcze zdzierżę, ale na sprowadzenie zjawiskowej Monici Bellucci do roli ladacznicy wykorzystanej przez Bonda - zwyczajnie się nie godzę.
Może to już faktycznie czas na Idrisa Elbę.