Najnowszy film Alejandro Gonzaleza Inarritu opowiada o zaatakowanym przez niedźwiedzia amerykańskim traperze, pozostawionym przez swych kompanów na pewną śmierć. Zgon Hugh Glassa (prawdziwa XIX-wieczna postać, której przygoda - przez lata prawdopodobnie mocno ubarwiona - zainspirowała scenariusz) okazał się przedwcześnie ogłoszony i wcielający się w niego Leonardo DiCaprio mógł rozpocząć ekstremalne czołganie po nagrody. W "Wilku z Wall Street" się nie udało, tym razem bohater internetowych żartów powinien wreszcie dopełznąć do Oscara. I wielka szkoda!
Jeśli wierzyć aktorowi i ekipie, DiCaprio naprawdę przeżył większość tego, co widzimy na ekranie: pływał w lodowatej wodzie o grożącej hipotermią temperaturze, babrał się w zwierzęcych wnętrznościach, a nawet jadł - wbrew zaleceniom lekarzy i prawników - surową wątróbkę. A w jednej z najlepiej "zagranych" scen został spektakularnie poturbowany przez niedźwiedzia. Tyle że misiek był komputerowy.
DiCaprio czołga się, wykrzywia twarz, gryzie ziemię, cierpi, marznie, krzyczy, tłumi krzyki i składa fizyczną ofiarę. Pytanie brzmi: po co? Gdzie są granice aktorstwa? To, co wyprawia w "Zjawie" DiCaprio, niekoniecznie mieści się w tych granicach. Zgadzam się, że Amerykanin wypadł znakomicie, ale wolałbym, gdyby upragnionego Oscara dostał za rolę, która wymaga większej subtelności i okazywania bardziej skomplikowanych uczuć. Ból odczuwa każdy, efektownie cierpieć mogliby także inni aktorzy. Miotaną przez ogromne zwierzę kukłą mógłby być ktokolwiek inny. Główny bohater tej produkcji nie ma nawet wielu kwestii dialogowych.
Dla jego dziwacznie pojętego dobra, chciałbym, aby DiCaprio statuetki nie zdobył (bukmacherzy uważają to jednak za największy pewnik tegorocznego rozdania - faktycznie, DiCaprio może nawet nie mieć z kim przegrać). To oznacza, że aktor dopnie swego ogromnym kosztem, ale w tani sposób: rolą, która - podobnie jak cały film - już z oddali krzyczy "Patrzcie i podziwiajcie!". Bo "Zjawa" przybyła tu po wasze uznanie.
"Zjawa" to film, który służy do podziwiania. Nie powstał po to, by się podobać, ale by go chwalić. Dlatego mam nadzieję, że Inarritu nie powtórzy sukcesu sprzed roku i nie zostanie ponownie najlepszym reżyserem, a jego film nie dostanie najważniejszej z nagród ("Zjawa" jest właściwie jedynym rywalem głównego faworyta, znakomitego "Spotlight").
Rzecz może wywołać parę niezamierzonych ataków śmiechu, narracja prowadzona jest dość niechlujnie, a fabuła zdecydowanie nie powala. Najcenniejsze jest tu chyba wypływające z kolejnych scen przesłanie. Inarritu pokazuje, że nikt nie jest bezpieczny. W jednej chwili zabijasz, w następnej jesteś zabijany. Ratujesz życie, a potem je tracisz. Śmiertelnie niebezpieczni są nie tylko inni ludzie, ale też nieujarzmialna fauna i flora.
Zarzutów nie można mieć co do obsady. Za rolę adwersarza Glassa, Tom Hardy nominowany został do Oscara za rolę drugoplanową, choć chyba jeszcze lepszy jest Domhnall Gleeson, który niespodziewanie okazał się ostatnio słabszym punktem "Przebudzenia Mocy".
Bezsprzecznie najjaśniejszym punktem filmu są jednak zdjęcia Emmanuela Lubezkiego. Jestem pewien, że jego niepodrabialny styl kiedyś się wszystkim znudzi i zostanie uznany za niemodny czy przestarzały, ale jestem też pewien, że ten moment jeszcze nie nadszedł. Współpraca Lubezkiego z Inarritu skazuje ten duet na wielkie rzeczy i wszelkie możliwe nagrody. Krajobrazy są absolutnie fenomenalne. Sceny potyczek, m.in. otwierająca film chaotyczna bitwa przybyszów z Indianami, to choreograficzno-wizualne arcydzieła.
Jeśli tylko Akademia nie przestraszy się werdyktu nudnego niczym film Inarritu, Lubezki skompletuje klasycznego hat-tricka - po Oscarach za "Grawitację" i "Birdmana" dostanie trzeciego z rzędu, za "Zjawę". Oglądając jego robotę, można zakładać, że Lubezki jest skazany na oscarowe dożywocie. Inni operatorzy będą mieć jakieś szanse tylko wtedy, gdy Meksykanin zrobi sobie rok przerwy i nie przyłoży swego magicznego oka do żadnego filmu.
Wszystko to piękne i mocne, ale trwająca ponad dwie i pół godziny "Zjawa" jest o połowę zbyt długa i tyle samo za monotonna. To film, który nietrudno podziwiać i doceniać, ale trudno się nim cieszyć. Spektakularny przerost formy nad treścią. Najprawdopodobniej, jeden ze słabszych oscarowych pretendentów 2016 r. Mimo wszystko, to całkiem niezły film.
źródło: Okazje.info