Tytułowy bohater - albo bardzo sprytny przebieraniec - w drodze z Nieba do Piekła odwiedza małą, meksykańską wieś, gdzie sieje nieziemski zamęt. Poruszając się między motywami dobrze znanymi z Pisma Świętego (np. wieża Babel), Lucyfer (Gabino Rodriguez - jedyny zawodowy aktor w filmie) dokonuje czynów, które uznalibyśmy za cuda, gdyby tylko wyszły spod ręki bohatera pozytywnego. Nowy punkt widzenia sprawia, iż możemy dokonać reinterpretacji kilku biblijnych wydarzeń.
Trzeci film Gusta Vana den Berghego domyka trylogię, na którą składają się jeszcze "En waar de sterre bleef stille staan" i "Niebieski ptak". Twórca dostał za "Lucyfera" ubiegłoroczną nagrodę Grand Prix Festiwalu Nowe Horyzonty, ale już przeczytanie wydumanego, pretensjonalnego uzasadnienia jury - "(...) Bóg jest kołem (...) świat jest elektrownią jądrową, czekającą na wybuch (...) za meksykańskość, za belgijskość (...)" - powinno przygotować widza na równie pretensjonalne, pseudoartystowskie dzieło.
Inspirowany flamandzkim malarstwem oraz teatrem sprzed pięciu stuleci obraz przykuwa uwagę głównie nowatorskim podejściem technicznym. Twórcy nakręcili film specjalnie skonstruowanym tondoskopem, dzięki któremu reżyser uzyskał efekt rybiego oka. W przeciwieństwie do "Mamy", w której Xavier Dolan użył niecodziennego formatu w błyskotliwy sposób i z korzyścią dla głębszego sensu, jeszcze dalej idący belgijski eksperyment w żaden sposób się nie broni. To sztuka dla sztuki. Jednorazowy wyskok, który zostanie szybko zapomniany.