Twórcy chwalą się, że to pierwszy w Polsce - a może i na świecie - pełnometrażowy film fabularny, będący dyplomem studentów aktorstwa (Szkoły Filmowej w Łodzi), który wchodzi do kinowej dystrybucji. Trudno w to uwierzyć, ale jeśli faktycznie tak jest, to "Śpiewający obrusik" idealnie ilustruje, dlaczego nikt wcześniej na coś takiego się nie porwał. Z 90-minutowego seansu, na który składają się cztery nowelki i "making of" (chyba ciekawszy od fabułek), niewycięta zostać powinna tylko prowadząca do napisów końcowych scena bollywoodzkiego tańca.
Pierwsza nowelka opowiada o blokersie, który przyprowadza do domu wiecznie szczekającego psa. Druga to historia miłosna dwojga narkomanów. Kolejna przedstawia patologiczne młode małżeństwo z maleńkim dzieckiem (szykuje się radosny seans, prawda?). Ostatnia jest próbą przedstawienia dziwacznej baśni o śpiewającym obrusiku. Zwłaszcza pierwsza część tytułu jest w fatalnej produkcji rektora filmówki, Mariusza Grzegorzka, znacząca, bo choć może obrusik nie śpiewa, to pies szczeka, narkomanka wyje, a dziecko beczy bez przerwy z mocą tysiąca decybeli, co u niektórych widzów wywoła ból głowy a u innych tylko wściekłość. Niezłe osiągnięcie jak na tak koszmarnie udźwiękowiony film.
"Śpiewający obrusik" ma, przede wszystkim, dać się wykazać młodym aktorom, ale nawet nieliczni przejawiający szczątki talentu są skazani na porażkę przez fatalny i nieoryginalny scenariusz. Bartosz Warwas, który zadebiutował niedawno fenomenalną "Jaskółką", w tym towarzystwie sprawia wrażenie absolwenta zupełnie innej szkoły.