Gdy najemnik o złotym sercu i szorstkiej powierzchowności znajduje wreszcie szczęście, dotyka go nieuleczalna choroba. Pogarszający się stan sprawia, że Wade Wilson postanawia skorzystać z oferty podejrzanego typa i decyduje się na tajemniczą kurację, mającą wyleczyć go i - tak przy okazji - zrobić z niego nadczłowieka. Efekty uboczne okazują się poważniejsze, niż obiecywano. Przywdziawszy obowiązkowy kostium superbohatera i wdzięczną ksywę Deadpool, Wilson mści się na tych, którzy zrobili z niego potwora.
Brzmi nieco jak typowe kino superbohaterskie i... poniekąd tak jest. Mimo wszystko, już czołówka - być może najzabawniejsza i najoryginalniejsza, jaką kiedykolwiek widzieliście - pokazuje, z jak nietypowym tworem mamy do czynienia. Wszystko dzięki głównemu bohaterowi - wspaniałej postaci uwięzionej w raczej przeciętnym filmie. Deadpool robi wszystko, żeby przekonać widzów o nieprzeciętności "Deadpoola". Sukces jest połowiczny.
Ironia losu, że trzeba było zakryć twarz Ryana Reynoldsa ("Klucz do wieczności", "Green Lantern", "Wieczny student"), by aktor wreszcie odnalazł rolę dla siebie. Wychodzi na to, że Reynolds wiedział, co robi, przez dekadę walcząc o produkcję. Tak zabawnie burzącej czwartą ścianę postaci nie było prawdopodobnie od czasu... serialu "Na wariackich papierach"! To z popkulturalnych odniesień i metakomentarzy protagonisty wypływa większość akcentów humorystycznych niezwykle zabawnego filmu. Poza nimi, mamy jeszcze fantazyjną przemoc. Szkoda, że cała otoczka jest jednak tkanką żywcem przeniesioną z typowego kina superbohaterskiego i gdy Deadpool chwilami robi się zbyt poważny, rozpieszczony przezeń widz zaczyna się nudzić. Do "piątki" zabrakło tu niewiele. ZDECYDOWANIE WARTO.