Wielki reżyser Siergiej Eisenstein, twórca "Pancernika Potiomkina", przybywa do Meksyku, by nakręcić kolejne arcydzieło. Na tym w zasadzie kończy się podobieństwo najnowszego filmu Petera Greenawaya ("Kontrakt rysownika") do biografii Rosjanina. Brytyjczyk bierze na warsztat kolejnego artystę (po Rembrandcie z "Nocnej straży" czy tytułowym rytowniku z "Goltzius and the Pelican Company") i znowu fantazjuje na temat jego życiorysu. Wydaje mi się, że "Eisenstein..." może być w zamierzeniu twórcy zwyczajną zgrywą, ale nie dziwię się, że ogromna część widzów śmieje się z Greenawaya, zamiast śmiać się z nim.
Reżysera od zawsze najbardziej interesowały seks i śmierć, nie ma więc co się dziwić, że już po kilku minutach filmu Eisenstein (w którego brawurowo wciela się Elmer Back) paraduje nago i rozmawia ze swoim penisem. Greenaway sugeruje, że pracę Eisensteina napędzała frustracja seksualna, a gejowska inicjacja sprawiła, że Rosjanin stracił natchnienie.
Greenaway nie uważa się za filmowca, ale za artystę. Kamień z serca, bo wykształcony na kierunku malarskim autor nie nakręcił dobrego filmu od paru dekad (albo nigdy). Jego najnowszy utwór ogląda się z większą ulgą niż "Goltziusa", ale jedyną zaletą "Eisensteina..." pozostają wysmakowane kadry i wizualne eksperymenty. Zmienne nasycenie barw i momentami wręcz teledyskowy montaż pozwalają nie nudzić się w trakcie seansu, ale nie da się ukryć, że mamy do czynienia z mało udaną i nie do końca planowaną farsą.