Początek drugiej połowy XX wieku. Na horyzoncie majaczy widmo upadku systemu studyjnego. Z planu tytułowej superprodukcji znika odtwórca głównej roli (George Clooney). Misję odnalezienia gwiazdy bierze na siebie człowiek od (nie tylko) brudnej roboty w wytwórni, Eddie Mannix (Josh Brolin). Nie powinniście jednak przywiązywać się do fabuły, bo po kilkunastu minutach opowieść wali się z hukiem, a najnowsza komedia Joela i Ethana Coenów zamienia się w serię luźnych scenek, stanowiących satyrę na Złotą Erę Hollywoodu i zarazem oddających jej cześć.
Poza paroma niezłymi "skeczami" i znakomitym numerem tanecznym z Channingiem Tatumem, jedyną przyjemność w "Ave, Cezar!" czerpać można z rozpoznawania filmowych aluzji i innych nawiązań. Większa część doborowej obsady, w skład której wchodzą także m.in. Ralph Fiennes, Scarlett Johansson, Tilda Swinton, Frances McDormand i Jonah Hill, dostaje po parę chwil na zaprezentowanie się i nie ma ani czasu, ani materiału, by zdążyć cokolwiek ugrać. Najnowszą produkcję Coenów ogląda się chwilami jak poprowadzoną w klasycznie komediowy sposób wersję wątku Justina Theroux z "Mulholland Drive", w której... żaden z żartów się nie udaje.
Po znakomitym "Co jest grane, Davis?", żywiłem nadzieję, że moja szorstka filmowa przyjaźń z popularnymi braćmi stanie się dużo cieplejsza. W zamian dostałem ostateczny dowód na to, że zdecydowanie wolę, gdy Coenowie robią rzeczy trochę cięższe i poważniejsze.