"Jeśli kiedyś powiedziałem coś miłego o braciach Coen, to znaczy, że byłem pijany" - żartował aktor po premierowym pokazie "Ave, Cezar!", filmu, który otworzył tegoroczną edycję festiwalu. To list miłosny do kina napisany przez uznanych reżyserów. Clooney gra w nim swoje przeciwieństwo. Na konferencji prasowej w Berlinie mówił, że za każdym razem, kiedy Coenowie wysyłają mu scenariusz nowego filmu, ostrzegają go, że zagra tępaka. "Nie sądziłem jednak, że tym razem zagram kogoś aż tak głupiego" - dodał.
Clooney wcielił się w gwiazdora Bairda Whitlocka, który w latach 50. występuje w głównej roli w biblijnej superprodukcji. Filmowi wróżony jest sukces na miarę "Ben Hura" i "Quo Vadis", ale ukończenie projektu stoi pod znakiem zapytania. Whitlock znika z planu, uprowadzony przez komunistów. Porwanie nie ma jednak klasycznego przebiegu. Przetrzymywany aktor raczony jest drinkami i mamiony ideologią. Naiwna fascynacja nią wygrana jest przez Clooneya na wysokim c. Aktor swojego filmowego bohatera składa z łatwowierności, ale i ciekawości świata.
Whitlock powie w końcowej scenie szefowi produkcji, że nie zdawał sobie wcześniej sprawy, że Fabryka Snów niczym nie różni się od innych fabryk: napędzają ją wyzyskiwani robotnicy pracujący na chwałę elit. Sam nie rozpoznaje jednak siebie jako przedstawiciela elity, chociaż w Hollywoodzie wszyscy obchodzą się z nim jak z jajkiem.
Coenowie przypatrują się transformacji bohatera z ironią, której wybrzmieć pomaga właśnie Clooney, słynący z politycznej świadomości i zaangażowania w sprawy społeczne. Podczas wizyty w Berlinie spotkał się także z Angelą Merkel. W tej wizycie towarzyszył żonie Amal, uznanej prawniczce. Wspólnie dyskutowali o strategii politycznej wobec kryzysu uchodźców. Partnerka aktora zaangażowana jest w sprawę. Pochodzi z Libanu, odznacza się wyjątkową urodą. Ale kiedy wpiszemy jej nazwisko w wyszukiwarkę internetową, równie często jak zdjęcia z uroczystych gal i ceremonii napotkamy artykuły, w których cytowane są jej polityczne wypowiedzi. To dobrze dobrana para.
Temat uchodźców powracał w Berlinie jak bumerang. Poza Clooneyami wypowiadali się na jego temat m.in. Michael Moore i reżyserzy z Bliskiego Wschodu. Amerykański dokumentalista do Berlina nie dotarł. Powstrzymało go zapalenie płuc i zalecenie lekarza, by nie podróżował samolotem. Na festiwal przysłał więc nagranie, w którym w poważnym tonie (twórca zazwyczaj posługuje się ironią) podziękował Europejczykom za to, co robią dla ludzi z ogarniętej wojną Syrii. Berlinale słynie z politycznego zaangażowania, więc takie wypowiedzi nie dziwią. Mam jednak wrażenie, że dzięki nim przez tych kilka dni mogliśmy się uspokoić.
Kino spełniło swoją eskapistyczną funkcję. Miłość do X muzy ponownie zbliżyła ze sobą ludzi różnych narodowości i poglądów. Ale też wypunktowała nasze zaniechania i słabości. Jak mówił Moore: "Dziękuję Europie za sprzątania bałaganu po Amerykanach". W podobnym tonie do sprawy podeszli Clooneyowie, którzy Angelę Merkel wypytywali, co mogą zrobić, by przyczynić się do naprawienia trudnej sytuacji. Kanclerz Niemiec poświęciła im prawie godzinę, co odnotowały wszystkie media. To maksymalny czas, jaki przeznacza na spotkanie z politykami.
Niewykluczone, że w przyszłości aktor odniesie się do aktualnych wydarzeń we własnym filmie. Ale to możliwe, tylko gdy znajdzie właściwy scenariusz. Opowiedzieć chciał też o innej ważnej dla niego sprawie. Od kilku lat zaangażowany jest w poprawę warunków życia w południowym Sudanie, gdzie w Górach Nubijskich rząd zbombardował cywilów. Media nie miały tam wstępu. Aktor został w środek zawieruchy nielegalnie przetransportowany. Nagrał film. Zarejestrował ostrzeliwane dzieci, leje bombowe i ukrywające się w jaskiniach kobiety. Nagranie przedstawił prezydentowi Barackowi Obamie i Hillary Clinton, ówczesnej sekretarz stanu. Domagał się pomocy prześladowanym ze strony USA. Wypowiedział wtedy słynne zdanie: "Celebryci nie mogą kształtować polityki, ale mogą wykorzystywać sławę do zwrócenia uwagi na problemy świata. Skoro paparazzi chodzą za mną wszędzie, to niech pójdą też w bombardowane góry".
Film o Sudanie nie powstał właśnie z powodu scenariusza. Clooney nie natrafił dotąd na tekst, który ująłby ten skomplikowany temat kompleksowo. "Kiedy przygotowujesz artystyczną wypowiedź, pochylasz się nad pewnym zagadnieniem, masz tylko jedną szansę, by zabrzmieć właściwie. Nie dostałem dotąd tekstu, który pozwoliłby mi tak poczuć. Półśrodki mnie nie interesują" - mówił aktor w Berlinie.
Na razie zabrał się więc za reżyserowanie komedii kryminalnej "Suburbicon". Autorami scenariusza są bracia Coen. Film ma być utrzymany w stylu ich klasycznego "Śmiertelnie proste" (1984). Tak jak w "Ave, Cezar!", przeniesiemy się do lat 50., ale tym razem z dala od Fabryki Snów - na spokojne dotąd przedmieścia, które staną się areną walk, szantaży, zemsty i zdrad. Chociaż to kino apolityczne (zdjęcia rozpoczną się w październiku), trudno nie wyczuć analogii do Sudanu czy Syrii, w których spokojne miasta z dnia na dzień stały się miejscem walki o przetrwanie. W obsadzie pojawią się Julianne Moore i Matt Damon. No i oczywiście sam Clooney. Film już sprzedany jest na wszystkich kontynentach. Wiadomo, że do dystrybucji trafi także w Polsce.
Możliwe, że zanim doczekamy się premiery "Suburbiconu", dystrybutorzy wprowadzą do kin nad Wisłą film nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na Berlinale. Podpisał go uznany włoski dokumentalista Gianfranco Rosi (w 2013 roku dostał Złotego Lwa w Wenecji za dokumentalny "Sacro GRA"). "Fire At Sea" odnosi się do sytuacji Afrykańczyków uciekających do Europy z krajów ogarniętych wojną. Bohaterem jest Lampedusa, wyspa na Morzu Śródziemnym, pomiędzy Tunezją i Maltą. To najważniejszy punkt na szlaku imigrantów z Afryki, a zarazem miejsce największego kryzysu humanitarnego w Europie w ostatnich dekadach.
Sukces Polaka na Berlinale. Zobacz listę zwycięzców 66. FF w Berlinie >>
Władze Włoch nie radzą sobie z napływającą ludnością. Wiele osób (zwłaszcza Tunezyjczycy) odsyłanych jest do ojczyzny. Zanim jednak imigranci dotrą na Lampedusę, spora ich część traci życie. Organizacje broniące praw człowieka oszacowały, że w czasie arabskiej wiosny, w samym tylko 2011 roku, w czasie przeprawy zginęło 1,5 tys. imigrantów. Powodem są niedostosowane do warunków żeglugi łodzie. Nieszczelne, stare i przeładowane. Desperaci decydują się płynąć na tratwach. Ich szanse na dotarcie do celu są jeszcze mniejsze. To właśnie na Lampedusie zjawił się papież Franciszek. Opłakiwał tych, którzy zginęli, i modlił się o pomoc dla nowoprzybyłych. W czasie jego wizyty do wyspy dobiła łódź ze 166 nowymi imigrantami.
Nagroda dla "Fire At Sea" (tak jak w ubiegłym roku dla "Taxi-Teheran" Jafara Panahiego skazanego na zakaz wykonywania zawodu w ojczystym Iranie) przez wielu odczytywana była jako gest polityczny. Siła tego filmu leży jednak w sposobie wykonania i przyjętej perspektywie. Rosi pokazuje, że problem uchodźców jest problemem całego świata. To temat niedostatecznie zgłębiony, zasygnalizowany jedynie newsowo w mediach masowego przekazu. Dzięki filmowi możemy dotknąć dramatu uchodźców i lepiej pojąć powody, które skłaniają ich do porzucenia ojczyzny (bo wojna i konflikty to tylko terminy, którymi bezrefleksyjnie przerzucamy się). Jestem przekonany, że dokument George'a Clooneya o Lampedusie wyglądałby właśnie tak, jak film Gianfranca Rosiego.