"Orientacja seksualna bohaterek nie była problemem. Ale to, że film o kobietach zrobiły kobiety" [ROZMOWA]

- Dzisiaj potrzebujemy takich dzieł kultury, które pokażą nam homoseksualnych bohaterów bez skupiania się na ich seksualności - mówi Phyllis Nagy nominowaną do Oscara za scenariusz do filmu "Carol". Film z Cate Blanchett i Rooney Marą w kinach w marcu.

"Carol", film Todda Haynesa ("Idol", "Daleko od nieba"), jest nominowany do Oscarów w 6 kategoriach. Phyllis Nagy otrzymała nominację do statuetki Amerykańskiej Akademii Filmowej w kategorii najlepszego scenariusza adaptowanego. Film jest oparty na książce Patricii Highsmith. Ale szansę na Oscara mają także odtwórczynie ról filmowych bohaterek - Cate Blanchett w kategorii najlepszej aktorki pierwszoplanowej i Rooney Mara w kategorii najlepszej aktorki drugoplanowej.

Światowa premiera filmu odbyła się podczas ostatniego festiwalu filmowego w Cannes, gdzie Mara otrzymała nagrodę za najlepszą rolę żeńską.

Zobacz wideo

Akcja filmu skupia się na relacji dwóch kobiet: młodej, aspirującej fotografki (Rooney Mara) oraz zamężnej dojrzałej kobiety, w której dorasta decyzja o rozwodzie, (Cate Blanchett). Poznają się przypadkowo w ogarniętym szałem bożonarodzeniowych zakupów Nowym Jorku. Od pierwszego spotkania rodzi się między nimi fascynacja, która szybko przeradza się w uczucie silniejsze, niż nakazy obyczajowe epoki, w której żyją.

Artur Zaborski: Opowiadająca historię lesbijskiego związku "Carol" Todda Haynesa powstawała 10 lat. Filmy o mniejszościach stoją przed większymi wyzwaniami realizacyjnymi?

Phyllis Nagy: Orientacja seksualna bohaterek nie była problemem. Był nim fakt, że to film o kobietach zrobiony w większości przez kobiety.

Kobietom wciąż trudniej realizować się w branży filmowej?

Zdecydowanie, ale powstanie "Carol" daje nadzieję, że niedługo to się zmieni. Wierzę, że wzorowa współpraca wszystkich pionów realizacyjnych niejednemu mężczyźnie pracującemu przy tym filmie udowodniła, że kobiety potrafią sprawdzić się na planie równie dobrze jak mężczyźni.

Mówi pani tak po premierze w Cannes. Wiadomo już, że film jest dobry - miał świetne przyjęcie prasy i branży. Wcześniej też miała pani takie poczucie?

Nie przypuszczałam, że osiągniemy aż taki sukces, chociaż producenci i ludzie, którzy widzieli "Carol" wcześniej, chwalili nas. Sama czuję się trochę z boku. Przed premierą w Cannes cały czas powtarzałam ekipie, że zrobiliśmy dobry film. Nawet jeśli nikomu się nie spodoba, to wciąż powinniśmy mieć takie poczucie. Teraz czuję się trochę jak we śnie, który, mam nadzieję, nie skończy się. Tego uczucia nie da się inaczej opisać: na premierowym seansie stoisz na środku wielkiej sali, a ludzie biją ci brawo. To nie jest codzienne doznanie.

To był dla pani ważny film?

Odnalazłam w nim problemy swoje i osób ze swojego otoczenia. Chociaż akcja dzieje się w latach 50., nie zdezaktualizowała się kwestie poświęcania macierzyństwa dla miłości ani utknięcia w klinczu osób niepotrafiących opuścić partnera w imię miłości do dziecka. Dzisiaj potrzebujemy takich dzieł kultury, które pokażą nam homoseksualnych bohaterów bez skupiania się na ich seksualności. W przeciwnym razie nigdy nie przestaniemy zadawać aktorom pytania, jak to jest zagrać homoseksualnego bohatera.

Rooney Mara i Cate Blanchett, które wcieliły się tu w główne role, słyszą je?

Nieustannie, nawet od dziennikarzy w Cannes! Równie często padają pytania o to, czy wystąpiły w filmie feministycznym. W wielu aspektach na pewno tak jest, ale przecież nie możemy patrzeć na przeszłość z perspektywy teraźniejszości. Carol ani Therese nie wiedzą nawet, czym jest feminizm, a ich przemiana przypomina trzy jego najważniejsze fazy: najpierw odsłaniają się jako homoseksualistki, potem konstytuują swoje istnienie, by wreszcie się realizować. Jeśli ten film jest feministyczny, to nie przez to, co oglądamy na ekranie, tylko z powodu ekipy, która przy nim pracowała. W zmaskulinizowanym świecie filmu to, niestety, wciąż rzadkość, żeby producentki, główne bohaterki i osoby odpowiedzialne za najważniejsze funkcje, jak scenariusz, były kobietami.

Za to nie należy do rzadkości adaptowanie dzieł Patricii Highmisth. Dopiero co film na podstawie jej powieści zrobił Woody Allen, do klasyki kina przeszły dzieła Alfreda Hitchcocka czy René Clémenta. Ona adaptacje powstałe za jej życia lubiła?

Zawsze była niezadowolona ze scenariuszy, które powstawały na podstawie jej powieści.

Dlaczego?

W filmie Alfreda Hitchcocka "Nieznajomi z pociągu" nie podobało jej się, że reżyser - chociaż zrobił wspaniały film - zupełnie zmienił wydźwięk jej powieści. Jej chodziło o analizę morderstwa. Uwielbiała Roberta Walkera, który zagrał Bruna. Tak samo jak kochała Alaina Delona w "Pięknym słońcu" René Clémenta na podstawie jej "Utalentowanego pana Ripleya". Ale nie cierpiała filmu, z tego samego powodu, co "Nieznajomych ". Żadna z wielu adaptacji nie dawała jej pełnej satysfakcji.

Rozmawiałyście o tym, żeby to pani napisała adaptację jej powieści?

Wielokrotnie, ale wtedy, wiedząc jak negatywnie reaguje na dokonania filmowców, nie czułam się jeszcze na tyle pewna siebie, żeby się tego podjąć. Moja kariera dopiero nabierała rozpędu. Stawiałam siebie wtedy z Patricią w relacji mentor-adept. Zawsze podpowiadała mi, jak rozwiązać dziennikarskie problemy, podsuwała tematy. Nie zdecydowałabym się wtedy zabrać za jej dorobek. Była moją mistrzynią.

Jak się poznałyście?

Kiedy pracowałam jako dokumentalistka w "New York Timesie", dostałam zadanie oprowadzić Highsmith po Greenwood Cemetery. Wtedy spotkałyśmy się po raz pierwszy i od razu się zaprzyjaźniłyśmy. Zaczęłyśmy ze sobą korespondować, bo ona mieszkała przez ostatnie 10 lat życia w Szwajcarii. Kiedy przeniosłam się do Londynu, gdzie pracowałam jako korespondenta, spotykałyśmy się wielokrotnie na żywo.

Kiedy zmieniła pani podejście do tematu zaadaptowania jej powieści?

Pięć lat po tym, jak zmarła. Dostałam wtedy propozycję od producenta, by napisać scenariusz na podstawie "Ceny soli", do której on wykupił prawa. Wszystko działo się kilkanaście lat temu w trudnych dla kina czasach. Po wielu perypetiach prawa do książki przepadły, a ja zostałam z niezrealizowanym scenariuszem. Dopiero kiedy prawa do powieści nabyła Elizabeth Carlson, zdecydowałyśmy się przekuć mój tekst w film. Wcześniej musiałyśmy, oczywiście, znaleźć reżysera. To nie był łatwy wybór. Todd Haynes od razu mnie do siebie przekonał. Miał taką samą wizję tego filmu, jak ja.

Czyli?

To jest książka, która powstawała pod koniec lat 40. Patricia, pisząc ją, wyprzedziła swoje czasy. I to w sposób radykalny. Jej utwór nie opisuje zagubionych osób, które mają odmienną od obowiązującej seksualność. One są homoseksualistkami i akceptują to. Swoją orientację traktują jako fundament, na którym mogą coś zbudować. Jest częścią ich osobowości i ich życia. Ten utwór nie jest o ich zmaganiu się z akceptacją skłonności, tylko o realizowaniu ich. Taka podejście do tego tematu, jak i przedstawienie potrzeb kobiety z psychologicznego punktu widzenia była na tamte czasy nie do pomyślenia, nie tylko jeśli chodzi o bohaterki nieheteronormatywne.

To zresztą zabawne, bo w tamtych czasach łatwiej było kobiecie zamieszkać z inną kobietą niż z mężczyzną, z którym nie była zamężna. W "Cenie soli" bohaterki żyją w różnych środowiskach, wywodzą się z różnych klas społecznych. Mimo to, obie decydują się zawalczyć o happy end, zwalczając wszelkie przeciwności losu. Todd to rozumiał. Tak samo jak trudną kwestię rodzicielstwa. Tytułowa bohaterka musi dojrzeć, żeby zauważyć, że będzie dobrą matką tylko wtedy, gdy będzie szczera sama ze sobą. To odwrócenie schematu, według którego to dziecko musi ucierpieć przez zaakceptowanie przez matkę jej orientacji seksualnej.

Między innymi z tego powodu Highsmith wydała książkę pod pseudonimem.

Opublikowała ją jako Claire Morgan, bo tak jej poradził wydawca. Wmówił jej, że nie chciałaby, żeby ludzie utożsamiali ją i ludzi z jej otoczenia z osobami, które opisała. Highsmith łatwo poszła na ustępstwo. Po wielu latach zdecydowała się wydać "Cenę soli" ponownie. Tym razem podpisała ją własnym nazwiskiem.

Ile w tej historii jest z faktów z życia jej autorki?

Sporo. Ona była znana ze swojego pociągu do kobiet. Uganiała się za nimi. Była "psem na baby". Ze mną też żartowała, czy nie chcę spróbować z kobietą. Był w tych żartach flirt, ale nigdy wulgarność. Przedstawiona w jej książce historia ma swoją genezę w rzeczywistości. Kiedy Highsmith pracowała w sklepie z zabawkami, pojawiła się w nim piękna kobieta, która zamówiła towar i zostawiła jej swój adres. Highsmith wsiadła w pociąg i ruszyła jej śladem. Nigdy więcej nie spotkała jej. Po czasie okazało się, że ta kobieta była alkoholiczką. Popełniła samobójstwo we własnym garażu, dusząc się spalinami.

W powieści i w filmie ich relacja wygląda inaczej. Wiedza o tym, jak było w rzeczywistości, pomogła pani w pisaniu scenariusza?

Na pewno pomogła mi w zrozumieniu, jak się czuła, pisząc tę książkę Highsmith, i co nią powodowało. Kiedy pracowałam nad scenariuszem, słyszałam w głowie jej głos, mówiący mi: "Nie rób tak!", "Rozwiąż tę kwestię inaczej!".

Dlaczego potrzebowała pani takich wskazówek?

Bo tak jak każdy czytelnik, mam w powieści swoje ulubione sceny i teksty. Kiedy czułam, że próbuję je nadmiernie uwypuklić i że przywiązuję się do nich za bardzo, ten głos wskazywał mi właściwą drogę. Wierzę, że ten scenariusz by się jej spodobał.

To odważne założenie, skoro Highsmith krytykowała dokonania takich tuzów kina, jak Hitchcock czy Clément.

Na pewno w filmie chciałaby coś zmienić. Ale mam dobre przeczucia. Sama, kiedy ktoś przerabia moje sztuki czy scenariusze, uczę się różnych punktów widzenia na tekst. Highsmith była zbyt pewna siebie, żeby dopuścić myśl, że ktoś może jej tekst ulepszyć. Dlatego wykluczała inna perspektywy. Co nie znaczy, że nie liczyła się z nimi.

Nie chce pani nakręcić o niej filmu?

Nie jestem dobra w pisaniu rzeczywistych historii. Opowieści znajduję w literaturze i w teatrze. Wtedy umiem zachować do nich emocjonalny dystans. To część mojej pracy, by przełożyć je na język kina bez eksponowania moich sympatii. Poza tym, kiedy kogoś znasz tak dobrze, jak ja Patricię, czujesz, że nie powinieneś tego wykorzystywać.

A gdyby ktoś taki tekst zamówił?

Nie jestem autorką do wynajęcia.

Kto zdobędzie statuetki amerykańskiej akademii filmowej dowiemy się już w nocy z niedzieli na poniedziałek. A "Carol" będzie można zobaczyć na ekranach polskich kin już 4 marca.

Gazeta.pl

Która produkcja dostanie Oscara dla najlepszego filmu?
Więcej o: