Gdy Abel Ferrara przyjechał w 2014 r. na festiwal do Wenecji z "Pasolinim", wszyscy spodziewali się skandalicznej impresji na temat prawdziwych okoliczności śmierci słynnego włoskiego artysty. Amerykański reżyser jeszcze raz zagrał wszystkim na nosie, bo jego wizja ostatnich godzin życia Piera Paola Pasoliniego to przede wszystkim czułe rozmowy z matką, śniadanie w gronie najbliższych, promocja świeżo ukończonego "Salo, czyli 120 dni Sodomy" i wygłaszanie ciekawych przemyśleń.
Wcielający się w tytułowego bohatera Willem Dafoe naprawdę przykuwa uwagę swymi monologami, czyniąc pozornie proste momenty ścisłym centrum filmu. Mimo wszystko, trudno dostrzec w aktorze stuprocentowego Pasoliniego. Inną zaletę produkcji stanowi próba wizualizacji przerwanych prac marksistowskiego myśliciela. Narrację przecinają m.in. fragmenty intrygującego "Porno-Teo-Kolossal", które miało być opus magnum zamordowanego reżysera. Autor jego filmowej biografii z gracją ekranizuje fragmenty niedokończonego utworu. Zresztą, taka okazja na ich sfilmowanie mogła szczególnie motywować Ferrarę do realizacji filmu.
Reżyser chciał nakręcić go od ćwierćwiecza, jednak początkowo miał to być dramat z Zoe Tamerlis Lund ("Kaliber 45") w roli żeńskiej wersji Pasoliniego. Gdy ulubienica Ferrary przedawkowała, filmowiec zdecydował się na bardziej konserwatywne podejście do tematu. W efekcie dostaliśmy dzieło zrealizowane sprawnie, ale ulotne i kompletnie nic do tematu nie wnoszące. Widzowie niezbyt obeznani z protagonistą mogą niewiele z "Pasoliniego" zrozumieć. Dobre i to, że Ferrara jest już w odrobinę lepszej formie, niż przy koszmarnym "Witamy w Nowym Jorku".