Do kin wchodzi właśnie kontynuacja kultowej superprodukcji z lat 90. o inwazji kosmitów. „Mieliśmy 20 lat, żeby się przygotować. Oni również”, zapowiada złowieszczo plakat „Odrodzenia”. Czy w nowej części studenci doczekają się sceny równie kultowej, jak przemówienie prezydenta Billa Pullmana z filmu z 1996 r., którego przeróbka przez wiele lat zagrzewała ich do walki w przeddzień sesji? Czy druga odsłona także będzie zapierać dech efektami specjalnymi i poziomem rozwałki?
Jeszcze parę dni temu trudno było ocenić. Jak wiadomo, kosmici atakują z zaskoczenia, więc dziennikarze z całego świata nie mieli okazji, by wcześniej zapoznać się z filmem i przygotować na inwazję. Niemal absolutny brak pokazów prasowych zazwyczaj nie oznacza nic dobrego... ale pierwsze reakcje pokazują, że w tym przypadku może być odrobinę inaczej. W noc premiery w sieci można było znaleźć ok. 30 anglojęzycznych recenzji, z czego co najmniej połowa miała dość pozytywny wydźwięk. No to jak jest z tym drugim „Dniem Niepodległości”?
Inwazja kosmitów 20 lat później
Wiemy już, że grany przez Willa Smitha Kapitan Steven Hiller nie doczekał z nami kolejnej inwazji. Plotka głosi, że aktor zażądał zaporowej gaży i twórcy zdecydowali się uśmiercić jego postać. Hiller miał zginąć na parę lat przed wydarzeniami z sequela, podczas testowania nowych machin latających opartych na kosmicznej technologii. Jego poświęcenie okazuje się szczególnie cenne właśnie teraz, kiedy nad (dużo lepiej przygotowaną) Ziemię po raz kolejny nadlatują wrogie statki kosmiczne. Czy to możliwe, aby ludzkość i obcy z poprzedniej części mieli wspólnego, pozaziemskiego przeciwnika?
– Już pierwsza część była mocno przesadzona, ale ta inwazja jest naprawdę niedorzeczna – możemy przeczytać w recenzji magazynu „Time Out”. I paradoksalnie wcale nie jest to przytyk, ale pochwała! – Kinomani oczekują, żeby bilans wydanych dolarów do wybuchów się zgadzał. Na tym polu film Rolanda Emmericha sprawdza się wystarczająco dobrze – zapewnia z kolei "The Hollywood Reporter".
– Nawet jeśli kontynuacja nie do końca trzyma się kupy, to nadrabia spektakularnością – potwierdza "Variety". – Roland Emmerich odzyskuje tytuł Cecila B. DeMille'a globalnej destrukcji – czytamy tam na temat reżysera „Godzilli” i „Pojutrze” oraz producenta „2012”.
– Emmerich pozostaje tradycjonalistą jeśli chodzi o podejście do poziomu namacalności i skali. Wiele dzisiejszych wielkich produkcji o superbohaterach zwieńczonych zostaje w plastikowy, wyraźnie komputerowy sposób, co umniejsza ekranowy heroizm postaci. Tymczasem największe wizualne fajerwerki "Odrodzenia", za które odpowiada dziewięć najlepszych film od efektów w branży, mają w sobie coś prawdziwego i niewiarygodnie imponującego – chwali "Variety".
"Dzień niepodległości: Odrodzenie", kadr z filmu Mat. prasowe
Są bohaterowie, nie ma fabuły
Dziennikarze narzekają przede wszystkim na przeładowanie filmu postaciami, które kompletnie nie mają czasu, by się rozwinąć. Nie dość, że – poza Smithem – wraca niemal cała obsada z pierwszej części (przede wszystkim Jeff Goldblum i Bill Pullman), to jeszcze dostajemy mnóstwo nowych bohaterów (wcielają się w nich m.in. Liam Hemsworth, William Fichtner i Charlotte Gainsbourg).
– To dziwne, ale jedyną rzeczą, która nie jest w tym filmie spektakularna, jest jego długość. I stąd biorą się problemy. "Dzień niepodległości: Odrodzenie" wypełniony jest pornograficzną destrukcją i szaloną akcją, do tego jeszcze tymi wszystkimi postaciami, a trwa zaledwie dwie godziny. Pożegnajcie się więc z rozwojem postaci i budowaniem napięcia, które sprawiło, że oglądanie pierwszej części było taką fajną przygodą. Witajcie ekspozycjo na włączonym przewijaniu i sklecone na chybcika, pozbawione sensu zakończenie – ostrzega „Time Out”.
– Byłbym głupi, gdybym powiedział, że temu filmowi brakuje rozmachu. Ale scena po scenie, to wszystko staje się powtarzalne, zwłaszcza ze względu na pozorowanie przemocy bez ofiar. Emmerich stara się nas przekonać, że mimo że została zniszczona połowa planety, nikomu nie stała się krzywda – zauważa Jason Solomons z "The Wrap".
Brexit a kosmici
Co ciekawe, „Odrodzenie” dość jednogłośnie krytykują czołowe tytuły angielskie. Brytyjczycy zresztą chodzą ostatnio bardzo nadąsani. Najpierw chcą wyjść z Unii Europejskiej, a potem piszą, że nowy „Dzień Niepodległości” nie bawi ich nawet w kontekście gigantycznej rozwałki.
"Dzień niepodległości: Odrodzenie", kadr z filmu Mat. prasowe
– Toksyczny kicz spada z nieba. Huragany efektów specjalnych z Hollywood przemierzają Ziemię. I tylko czasami włącza się czynnik "filmu tak złego, że aż dobrego", a poziom kampu skacze nadnaturalnie wysoko – recenzuje „Financial Times”.
Jeszcze ostrzej wtóruje mu „Daily Mail”, tytułując recenzję: „Marnotrawstwo przestrzeni kosmicznej, najdurniejszy sequel w historii”.
– Głupota i inwazja z kosmosu zawsze szły w parze, ale po ok. 20 minutach zdałem sobie sprawę, że najlepiej oglądać ten film jako komedię – uważa Brian Viner z „DM”.
– Mamy tu jedne z najbardziej niezdarnie napisanych dialogów w historii. Najzabawniejsi są jednak sami obcy. Dlaczego kinowi kosmici – poza Scarlett Johansson w "Pod skórą" – zawsze muszą być tak brzydcy, podczas gdy walczący z nimi ludzie są tacy piękni? Abyśmy mogli utwierdzić się w przekonaniu o naszej wyższości – dodaje Viner.
"Dzień niepodległości: Odrodzenie", kadr z filmu Mat. prasowe
– Dzieje się tutaj za wiele i za szybko. Efekt bardziej przypomina dwugodzinny trailer. Przyprawia o zawrót głowy, ale nie daje przyjemności – podsumowuje „Time Out”. – Ale "Odrodzenie" momentami potrafi sprawiać naprawdę niezwykłą frajdę. Na Ziemi niewiele jest rzeczy bardziej klawych od kolejnego przemówienia Jeffa Goldbluma na temat tego, jak potworna zagłada czeka ludzkość. A radosna złośliwość Emmericha jest zaraźliwa: tylko zobaczcie, w jaki sposób niszczy Big Bena, ale odbudowany Biały Dom pozostawia nietkniętym.
A może Brytyjczycy są po prostu wkurzeni i się mszczą?
"Dzień niepodległości: Odrodzenie" od dziś w polskich kinach.