Erin (Kristen Wiig, „Sekretne życie Waltera Mitty”) ma dostać etat na poważnej uczelni, gdy jej przyjaciółka z dzieciństwa (Melissa McCarthy, „Agentka”), wznawia napisaną kiedyś przez nie książkę o duchach. Kobieta zapamiętale pracuje bowiem wraz z naukowcem-gadżeciarą Jillian (Kate McKinnon, „Saturday Night Live”) nad udowodnieniem zjawisk paranormalnych. Pod wpływem bliskiego spotkania ze straszną zjawą, do ekipy dołącza pracownica metra, Patty („SNL”).
Hollywood kocha remake’i, rebooty i wszelkie akcje, które nie każą zanadto wysilać się przy tworzeniu nowych projektów. Od dłuższego czasu próbowano namówić oryginalną obsadę „Pogromców duchów” na realizację trzeciej części, ale przedłużające się marudzenie Billa Murraya, a w końcu śmierć Harolda Ramisa, położyły kres staraniom. W tej sytuacji, postanowiono nakręcić „Ghostbusters” od nowa. Trzeba było tylko znaleźć jakiś punkt zaczepienia...
Od czasu „Druhen”, reżyser Paul Feig uważany jest za specjalistę od żeńskich komedii. Efekty jego pracy bywają różne, ale „Gorący towar”, do którego scenariusz napisała współpracująca z Feigiem przy „Ghostbusters” Katie Dippold, był znakomity. Gdy w internecie zaczęto bezlitośnie krytykować ideę kobiecej wersji „Pogromców”, rozeźlony Feig zaczął ostro walczyć z „szowinistami” i tym zacieklej bronił swego dziecka. Gdy w sieci zadebiutował pierwszy – wybitnie nieśmieszny – zwiastun, który z miejsca stał się jednym z najbardziej nielubianych wideo w historii YouTube (na co wpływ miały zapewne jego wybitna nieśmieszność oraz fakt, że pogromcy stali się pogromczyniami), Feig wypolerował kopię i ruszył na krucjatę.
Niestety, odbiło się to na filmie. Można tylko zgadywać, ile gagów i dialogów dodano pod wpływem przedwczesnej krytyki nowych „Ghostbusters”. Najbardziej ewidentnym przykładem takiego zabiegu jest scena, w której bohaterki czytają komentarze na swój temat w internecie. W innej scenie czarnoskóra bohaterka po niepowodzeniu akcji wyrzuca przypadkowym osobom: „nie wiem, czy macie problem z moją płcią, czy moją rasą”.
Nowe „Ghostbusters” zawodzą nie dlatego, że odwrócono płeć postaci, ale dlatego, że odwrócenie płci było jedynym pomysłem autorów! Twórcy na każdym kroku próbują udowadniać, że dziewczyny „też mogą!”, ale wkładają w to tyle wysiłku i agresji, że zapominają o żartach czy zwykłej frajdzie, czym jeszcze mocniej grają na nerwach odbiorcy.
Rick Moranis odrzucił propozycję gościnnego występu w nowych „Ghostbusters”, ale kto żyw z głównej obsady starych filmów, ten pojawia się w malutkich rólkach. Niestety, nie ma w ich występach nic szczególnie zabawnego i wydaje się, że reżyser próbował jedynie odhaczyć te punkty programu.
Feig próbuje pokazać, kto tu rządzi, w pewnym momencie bardzo obcesowo obchodząc się z aktorem z oryginału, ale już w następnej scenie wciska bohaterkom w usta teksty na temat ich miłości do klasyków z epoki VHS. Wygląda to na desperacką próbę ułaskawienia odbiorców, którym nie spodobają się jego rządy twardej ręki i pozorne odcięcie się od klasyki.
W ogóle, w „Ghostbusters” mnóstwo jest nie tylko elementów „para-”, ale i „meta-”. Wpleciono je w film, aby działały w ramach samospełniającej się przepowiedni. Mają wmówić nam, że „Ghostbusters” to świetne kino. Weźmy chociażby ostatnią scenę (uwaga, mały spoiler?), w której bohaterki spoglądają z góry na rzekomo kochające je miasto i zapewniają siebie nawzajem, że „zrobiły coś fajnego” i „jednak zostały docenione”. Nietrudno zgadnąć, że to twórcy zza kamery poklepują się po pleckach i ogłaszają triumf swego działa, próbując przekonać nas, że zrobili fajny film. Szkoda, że nie jest to do końca prawda.
„Ghostbusters” to film w najlepszym wypadku średni, nie umywający się do oryginalnych „Pogromców” sprzed trzech dekad. Nie chodzi o to, czy główne postaci zagrali mężczyźni, kobiety, zwierzęta czy manekiny. Chodzi o to, że film jest zwyczajnie nudny i brak mu pomysłów oraz udanych gagów.
Co prawda, pierwsze pół godziny jest naprawdę niezłe i daje sporo powodów do śmiechu (a nawet strachu), ale – jak to często z komediami bywa – na więcej twórcom paliwa nie starcza. Drugi akt jest okropnie nużący, a finał to typowa hollywoodzka rozwałka (zresztą, „Ghostbusters” mają w zasadzie ten sam scenariusz, co dwie poprzednie części), która potwornie nuży, zamiast bawić. Uśmiechać się można jedynie na widok starych, dobrze znanych duchów, które cieszą oczy miłym spotkaniem po latach.
McKinnon próbuje grać w typie Murraya, ale scenarzyści nie dają jej wystarczająco dużo scen dialogowych, za to skazują ją na bycie bohaterką od lokowania produktów w marnie wymyślonych gagach. Jones została uwięziona w roli stereotypowej Afroamerykanki. Dobrze, że chociaż Wiig udaje się błysnąć w paru scenach, a McCarthy nie obśmiewa jak zwykle swojej wagi.
Chociaż „Ghostbusters 2016” da się obejrzeć i twórcom nie udało się całkiem zabić we mnie ducha, to z pewnością nie udało im się uchwycić ducha oryginału. A czy nie o to „Pogromcom” zawsze chodziło? Ocena: 3/6